2010-11-29

biała piana zielona toń

Czasem wydaje mi się, że to nie istotne kto znalazł tego topielca. Kiedy indziej uświadamiam sobie, że od tego, gdzie ciało zostało wyrzucone, zależał los niejednego wydarzenia. Owe małe wydarzenia stanowią przedmiot rozważań mądrego i dzielnego człowieka. Takim człowiekiem był X, który zwykł mawiać – nie wystarczy siedzieć na balkonie i obserwować, choćby i dzień należał do upalnych. Marzeniem X była przejażdżka na rowerze, którego tylne koło byłoby dziesięć razy większe od przedniego. Wszyscy zastanawiali się, jak X przy swoim niskim wzroście miałby się na taki rower wgramolić. Zdaniem X nie stanowiło to najmniejszego problemu. Zwykł ignorować docinki znajomych, jak przystało na człowieka mądrego i dzielnego. – Nic nie wynika z tego, co już minęło – zwykł mawiać X, a przy innej okazji – każdy z ludzi jest odpowiedzialny za swoje błędy. Czasem, kiedy myślę o X, jawi mi się jako postać niezwykle groteskowa. Kiedy indziej uświadamiam sobie, że właśnie tak powinien się zachować człowiek w naturalny sposób mądry i dzielny. Dzisiaj znaleziono ciało X. Dowiedziałem się o tym od klienta. Stoję teraz lekko zdyszany i oszołomiony na brzegu, zaraz przy fabryce Michelsona, chwytając ustami powietrze. Dla X byłaby to raczej kwestia, cytuję: „dostrzeżenia w ulotnej chwili, która się wyłania z nicości, głębi znaczenia, jakie zazwyczaj ludzie kojarzą z pełnią egzystencji”. Teraz wydaje mi się, że jeśli człowiek mądry i dzielny to nie powinien zwlekać, nawet jeśli wyzuty z pomysłów i wyjałowiony. Nie żeby X był wyzuty z pomysłów czy wyjałowiony. Policja ogrodziła teren. Do przyjazdu coronera nie mogą ruszyć ciała. Ja bym nie zwlekał, chodzi tu przecież o ustalenie przyczyny zgonu człowieka mądrego i dzielnego. Cóż. Wyjątkowo twarde skały podłoża w tej okolicy. Pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami i przejść do porządku zapominając jak najszybciej o tej, jakby powiedział X – zgoła niefortunnej sytuacji.

2010-10-17

nagła śmierć łóżeczkowa

Wchodzi masa. Wchodzi wystarczająco wolno. Ta klawiatura to jedyny kontakt ze światem. Kątem oka widzę, jak ktoś zagląda do okna. Światło jest idealne, ale rozsądek, aparat logiczny, że się tak wyrażę pozostaje nienaruszony. Lekka gorączka, podniesione ciśnienie. Zaburzone postrzeganie czasu, to wszystko prawda. Wycisnąć z tego, co najlepsze. Jest możliwe. Stany mistyczne, co też ludzie wypisują? Zwężenie ego, to tak. Ale nade wszystko dźwięki. To nie jazzik. To nawet nie jest malaria. Bory las.

Mówią, że po grzybach człowiek odczuwa niepokój. Ja ten niepokój mam na stałe. Dajcie mi l ę k.

Gdzie jest pokrętło? Nie mogę znaleźć pokrętła. Gdzie ono u licha jest?
Idę do kuchni w celu wymontowaniu wyciągarki z okapu. W kuchni nic się nie zmieniło. Zaglądam do lodówki, i tam bez zmian. Wypijam łyk mleka i wracam na miejsce. Znalazłem pokrętło. Daje głośniej.


- Jak znajdziesz jednego, to potem już leci. – mówi Kuba.
- Ale te mają taki grzebień od spodu, czy nie? – pytam.
- Mają grzebień. Wszystkie mają grzebień i są takie, powiedziałbym oliwkowe. Na dole mogą być ciemniejsze nawet.

Ambicja.

Czas wolny.

Spacer po polu golfowym. Tuż obok Asdy.


Nazbieraliśmy trzydzieści osiem. Na oko, dobra porcja. Podobno. Dojechawszy do domu, wrzuciłem je na kolorowy papier i wstawiłem do namiotu. Pod lampę.

- Nie musisz ich suszyć, – mówi - jeśli nie przeszkadza ci, że są oślizłe możesz je zjeść od razu. Ale jak je trochę podsuszysz powinny nabrać mocy.
- A mogę je dodać do jajecznicy? – spytałem.
- W wysokiej temperaturze tracą walory. – odpowiedział.

Próbuję wymówić swoje imię do końca ale dźwięk przy końcu się rozchodzi.
Mam krótkie imię i nagle taki problem. Dwie sylaby. Jedna sylaba.
Jakieś dwadzieścia sekund.


Eksperymenty psycholingwistyczne dotyczące mowy pokazują, że w mózgu mamy dyskretne reprezentacje fonologiczne, a nie akustyczne. Aktywacje semantyczne następują 90 ms po fonologicznych?

Wystarczyłoby wydobyć z siebie spontaniczny dźwięk. Dźwięk, który mnie zaskoczy, jakby należał do kogoś spoza kręgu znajomych. Obawiam się, że to bzdura. Nie chodzi w niej o nic innego, jak o zwykłe kojarzenie podobnie brzmiących wyrazów. Semantyczna gęstość otoczenia słowa pojawia się nieco później. Kiedy tylko próbuję uchwycić różnicę mój organizm zdaje się mówić – nie masz do tego predyspozycji.


I to akurat brzmi dobrze. Zabawa w środki psychoaktywne to nic innego, jak zabawa w dialog z własnym organizmem. Test pod tytułem – ile do siebie – tyle od siebie. Wynik tekstu zapisany jest kodem, oznaczającym kwazistabilny stan. Lub jego bliskie sąsiedztwo.

Chyba zrozumiałem, co myślał Joyce wrzucając do ognia rękopis Ulissesa. Rękopisy nie płoną.

Czuję wzmagającą gorączkę. Gaszę jedną, stojącą w kącie lampę i zapalam drugą, tą na parapecie. Zapinam bluzę. Nakładam kaptur. Tak jest dużo lepiej. Światło odbija się od okna. Siły oporu organizują szeregi. Cóż. Pozwolimy im działać.


Indywidualne różnice są spore, jednak aktywacje pomiędzy różnymi ludźmi są na tyle podobne, że klasyfikator może się tego nauczyć. Jeżdżąc na taryfie wyrobiłem w sobie zmysł klasyfikacji trafiający bez pudła do trzeciego podejścia. Zadanie – skwalifikować swą twarz przed lustrem. Odległość pół-statyczna. Tożsamość, jak ją widzę nie ma nic wspólnego z twarzą. Choć nic prócz twarzy, tak jak tożsamość najczęściej jest wspólna.

Intelekt. Rewers. Odraza. Pójść tą drogą. Nuda.

Jeżeli psylocybina rozkłada tożsamość, rozrzedza ego, to na co ją rozkłada i w czym rozrzedza?

Gorączka jest coraz silniejsza. W pokoju parno, lecz coś mi mówi, że nie powinienem zdejmować bluzy. Jeżeli rzeczywistość wygląda inaczej niż w tej chwili ją postrzegam, to skąd mogę mieć pewność, że kiedykolwiek postrzegam ją prawidłowo? Dosadność tego pytania sprawia, że z rozdziawioną buzią zamieram na chwilę w bezruchu. W następstwie tego zdarzenia otrzymuję spontaniczne znaki od postaci za oknem. Kiedy odwracam wzrok, zdaję sobie sprawę, że ostrość widzenia wcięła się mniej więcej na szerokość monitora. Reszta jest rozmazana, zdecydowanie ruchoma. Zdecydowanie gorąca.

Reszta jest notacją.

W tej chwili idę do kuchni zobaczyć, czy coś się zmieniło i już w niej zostaję. Z lodówki potrzebuję trochę wapnia. Otwieram lodówkę i ku mojemu zaskoczeniu wszystko jest na swoim miejscu, otwieram zamrażalnik, to samo. Wypijam szklankę mleka. Smakuje, jak zwykle. Podchodzę do okna. Ktoś pozgarniał liście w kupkę. Powtarzam trzy razy – płonąca kupka złocistych liści. Płonąca kupka złocistych liści. Płonąca kupka złocistych liści. Liście.

Możemy poprzestać na zajmowaniu się przedmiotem myśli jako takim i dalej się nie posunąć. Pomijając wszelkie możliwe czy faktyczne przykłady obiektu uniwersalnego lub możemy skoncentrować się na nim dla niego samego.

Psylocybina zdaje się brać za nasadę trzon szyszynki. Tuż za nią czai się armia endorfin.


Każdy twardy narkotyk, o tyle jest pociągający, o ile nas rozkłada. O ile zbliża do śmierci. Ego, jeśli ma się rozproszyć, to tylko poprzez j e j niczym niepohamowaną obecność.

Liście gorzeją. Nie sposób oderwać od nich wzroku. Po chwili raptem tylko się tlą. Ale to też jest piękne. Nie wiem czy nie piękniejsze.

Cały komizm polega na tym, że nie możemy się oprzeć pokusie uchwycenia momentu wychodzenia z siebie. Niemożliwością jest wyjść i patrzeć z zewnątrz jak się trzaska drzwiami. Niemożliwością jest trzasnąć drzwiami z jednej strony i równocześnie otwierać je z drugiej.

Piękno zawsze mnie cieszy, ale na krótko. Myślę, że nie minęło więcej niż piętnaście minut. Wychylam jeszcze pół szklanki i wracam na tapczan. Dojadam ostatnie osiem. Gaszę małą lampkę na parapecie i zapalam przyciemnione światło w jadalni. Żałuję, że nie zrobiłem tego od razu. Im ciemniej tym lepiej, byle nie całkiem. Człowiek z głębokiej rzeki nie daje mi spocząć. W środku nocy, a może już bliżej dnia, spaceruję po wnętrzu nadmuchiwanej przez lata bańki. Leżąc na tapczanie. Ogarnia mnie euforia żywsza niż po zażyciu kilku dobrych tablet.

Podobno to tryptaminy odpowiedzialne są za zmniejszanie ego. Psylocybina, jeśli dobrać jej odpowiednią dawkę, może wydusić z organizmu pokłady tryptamin, które w normalnych warunkach starczyłyby na miesiąc. Działa ona podobnie jak selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny. Powoduje zwiększenie stężenia neuroprzekaźnika hormonu tkankowego w przestrzeni międzysynaptycznej poprzez hamowanie jego wychwytu zwrotnego.

Poprzez co wychodzimy? – pytam.

Poprzez szczelinę synaptyczną.

Poprzez grzyby.

Robię pompkę, a po każdej pompce wychwyt zwrotny. Oddycham równomiernie. Tak dwadzieścia pięć razy. Podnoszę się i podchodzę do lustra. Jeśli powiem, że nie poznałem własnej twarzy, zabrzmi to mało wiarygodnie, ale czy cokolwiek z tego, co opowiadam brzmi wiarygodnie? Nie poznałem własnej twarzy. Bo niby co takiego o twarzy napisał w swojej książce Tomasz z Akwinu?

Żeliwne lustro przestało drżeć. Było teraz upstrzone w zanoszące się histerycznym śmiechem pantalony. Co mnie cieszyło. Choć pojęcie tego przekraczało moje możliwości.


Należałoby zadać w ł a ś c i w i e pytanie o neutralizacji świadomości.

Jeśli nikomu nie wynajęli pokoju, nie powinni odmówić.

Nic nie jest trudniejsze do uchwycenia niż jaźń, a jednak tak trudno jej się pozbyć. Ileż wysiłku, ileż finezji trzeba włożyć, aby rozproszyć emfazę doskonałego ja. Bowiem czyż ja nie jest doskonałe?

Niewydarzony – chciałoby się powiedzieć. Przeżycie mistyczne to nie tyle wyjście z siebie, ale otwarcie się na niewiadomą. Przyciśnięcie jej do s e d n a. Cóż może powiedzieć nam Madam Drag Queen – nie wiem kim jestem. I na tym polega jej piękno. Jest n i e w i a d o m ą.

Zamierzam się rozluźnić. Ściśnięta świadomość ma tendencje do izolowania jaźni. Na miłość boską, muszę się położyć. Trzeba mnie złapać za ręce i powiedzieć, że to wkrótce się skończy. Potrzebuję kogoś, kto mnie pogłaszcze i powie, że to tylko gorączka. Jak mam znaleźć telefon?


Tylko te najbardziej naiwne pytania są naprawdę poważne. Są to pytania, na które nie ma odpowiedzi. Pytanie, na które nie ma odpowiedzi, jest barierą nie do przekroczenia. Inaczej powiedziawszy: właśnie pytania, na które nie ma odpowiedzi, wyznaczają granice ludzkich możliwości, wyznaczają ramy ludzkiego istnienia. M. Kundera

W ustach mam suchość. Skórę pomarszczoną, w tyle czaszki ucisk i ciężar. Kiedy spoglądam na ręce widzę pulsujące żyły. Możliwe, że stracę przytomność. Z medycznego punktu widzenia kwalifikuje się do płukania żołądka.

Lekko zginam ogon i pełznę zmienić płytę. Łapczywie rzucając wzrokiem po pułkach szybko zmieniam zdanie, by po raz kolejny pójść w las z człowiekiem z głębokiej rzeki. Toż to doskonałość – myślę. Palmy i paprocie.


Wyobraźnia = wiele chwilowych rezonansów powstaje równolegle, aktywując reprezentacje słów i nie-słów, zależnie od siły połączeń oscylatorów.

Zasadzki.

Większość lingwistów specjalizuje się w fonetyce, fonologii, morfologii, syntaktyce, leksykografii, ontologiach, semantyce, pragmatyce ...
ale język jest wielo-modalny, zintegrowany z percepcją i myśleniem. Zaburzając percepcję, zmienia się myślenie, o tyle, o ile spręża się aby uchwycić novum wrażeń. Jeśli mieszkając na drugim piętrze, widzę za szybą koński łeb, to nie sposób przejść wokół tego obojętnie. Złożoność mózgu nie tyle zostaje w momencie halucynacji zaburzona, ale raczej się uaktywnia. Problem nie polega na uchwyceniu tej złożoności ile na zdefiniowaniu struktury. Lingwistyka neurokognitywna wyjaśnia funkcjonowanie wielu struktur oraz ich relacji, natomiast jej interdyscyplinarny pomost z farmakologią, tą czarną owcą to ciągle czarna jest dziura. Musielibyśmy cofnąć się w czasie i wysłać Wittgensteina na golfa, by dzisiaj móc komentować efekty prac habilitacyjnych na tym polu.

Sfuszerowana odwaga, nazbyt elastyczna. Bo niby na czym miałaby się zatrzymać?

Jestem rad, że tu jesteś Królu.

Chcę umrzeć. Nie chcę tego mówić, ani pisać. Chcę śmierci. Chcę j e j mocniej.


Język przesłania myśl. Myśli wskazują na obrazy tego jak wyglądają rzeczy w świecie, myśleć to mówić do siebie samego, zdania wskazują na obrazy
. L. Wittgenstein (Tractatus 1922)

Modele mentalne to psychologiczne reprezentacje rzeczywistych, hipotetycznych lub wyobrażonych sytuacji.
P. Johnson-Laird (1983)

Jeśli śmierć, a nie sposób o niej myśleć inaczej, jest tylko abstrakcyjną koncepcją, jej metafora będzie tłumaczona matematyką kognitywną.

Pojęcie = węzeł.

Test Turinga nadal zbyt trudny.

Zaczynam tańczyć. Bez muzyki ta masa byłaby męką, jak każda inna masa z resztą. Zbieram siły i zapodaję Billy Joela. Druga fala euforii o niebo silniejsza od pierwszej. Zapalam wszystkie światła. I tak już świta. Zawsze wesoło i radośnie – podśpiewuję. Byle z odwagą i piosenką na ustach. Z dala od śmierci łóżeczkowej.



Kreatywność = wyobraźnia (fluktuacje) + filtrowanie (konkurencja)

Kiedy rozum śpi, nie tyle budzą się potwory, co kwitną hortensje – śpiewam w tonacji molowej, tańcząc przy tym najlepiej, jak potrafię. Czyż matka natura nie jest lepsza od śmierci? Jak mogę mieć do niej urazę. Myślę, że ruszam się naprawdę dobrze.

Należałoby zadać w ł a ś c i w e pytanie o to, jak wyzwolić ciało.

Słowem – pokarz mi jak tańczysz i pokaż mi do czego chcesz tańczyć. Masz tyle po blokowanych czakramów kochanie.

I to jest temat. W nim chcę się złożyć i zasnąć.

Kocham cię – powiedziała – jesteś moją twarzą.

Jesteś moją łysiczką – odpowiedziałem.


Katharsis.

Nazajutrz, koło południa robię test Bceka. Wynik – 18 punktów


UWAGA!
Wynik to : 18 punktów.
Jesteś w depresji. Twój stan wymaga spotkania się z psychiatrą. Wskazane jest rozpoczęcie farmakoterapii.

Oto bezsens i beznadzieja współczesnej psychologii.

Oto przyszłość psychiatrii:

Drukuję stronę z wynikiem.

Powtarzam test kilkakrotnie. Uczę się odpowiedzi.

Niecały tydzień później stoję w kolejce trzymając w ręku receptę z napisem – Diagesil INJECTION 500 MG/AMPOULE

Jestem rad, że tu jesteś królu.


Mimesis.

2010-09-03

moda lokalna

Po kawie zawsze bierze mnie sranie, a nie ma nic gorszego niż nieregularne, zaskakujące sranie. Jakby to gówno można było wyperdzieć, wypierdzieć do pustego, o ileż lżej by się żyło. Zastanawiam się nad wstąpieniem do sekty. Nie do pierwszej lepszej sekty, gdzie banda oprychów szuka latających spodków, ale do takiej, gdzie jest prawdziwy prorok. Właściwie to zdecydowany jestem od dawna, jeśli tylko składki byłyby rozsądne. Szukałem w internecie, pytałem znajomych i nic. Najbliższa sekta z prawdziwego zdarzenia ma swoją siedzibę w Londynie i nie prowadzi działalności korespondencyjnej. Co gorsza, wyczytałem na jednym z portali społecznościowych, że w chwili obecnej rekrutowane są tylko kobiety. Nie żebym był zaskoczony, ale to takie mało duchowe i niesprawiedliwe z resztą.

Tymczasem próbuję wypierdzieć kupę. Macham książką od okna do okna, ruchem nieco nerwowym obserwując przy tym jak pyzata dziewczynka w odblaskowej kamizelce swoim żółtym rowerkiem wjeżdża na krawężnik. Potakując głową uśmiecham się lekko, co musi wyglądać doprawdy głupio. Dziewczynka ma także żółty kask i podkolanka. W końcu, odpychając się grubą nóżką pokonuje przeszkodę. Mam ochotę krzyknąć - brawo! - ale się wstydzę.

To wszystko prawda.

Tymczasem zośka wychodzi z mody. Albo, po prawdzie, nigdy jej tam nie było.

najcieplej nad latarnią

Zjeżdżając do bazy nigdy nie wiesz, czy to już ostatnie zlecenie. Baza to kawałek szutrowego parkingu, garaż i przybudówka wielkości zakładu fryzjerskiego na obrzeżach miasta. W kanciapie siedzi cycata Loren. Loren odbiera telefony i wydaje kierowcą kluczyki. Loren zmienia się z Bety. Bety też odbiera telefony i wydaje kluczyki. Oprócz tego wysyła kierowcą wiadomości w stylu – ta noc jest martwa. chyba nie dociągnę do końca. potrzebuję czekolady. Albo– o mój boże. jeszcze tylko godzina. kto zostanie do końca? – kolejna wiadomość przychodzi trzy kwadranse po północy. Z nogami na kierownicy, leżę jakim długi przez szyby gapiąc się na latarnie z najwyższego punktu w mieście i to wystarcza. Wystarcza by się rozckliwić.

Czekam jeszcze kwadrans. Sprawdzam ile minęło zleceń. Odpalam stacyjkę i zjeżdżam do bazy. Po drodze zahaczam o shella. Kupuję bibułki Swana, i białą czekoladę z rodzynkami.

Nazajutrz rano, w lokalnej gazecie, znalezionej na wycieraczce czytam – fife council dziękuje tym, którzy codziennie wychodzą z psami. Adam Smith College zaprasza na skecze. Zatrzymuję wzrok na portrecie głównego ekonomisty. Podobieństwo do Kanta jest oczywiste. Ta sama zgarbiona postura, te same wyłupiaste oczy. Pierwszy tylko trochę nadmuchany. Drugi trochę wychudzony. Ten sam rocznik. Ciekawe o czym teraz piszą dzienniki w Królewcu – myślę. Kończę parówki z sosem pir-piri i podchodzę do wieży. Tak, w miejscu przeznaczonym na telewizor, a są to powszechne miejsca przeznaczenia, stoi wieża, nazywana przez nas - wieżą przeznaczenia. Wkładam płytę Abela Korzeniowskiego. Obok leży płyta Bjork Guðmundsdóttir, ale jak wiadomo Bjork się skończyła. Tego typu wiadomości, co nie powinno nikogo dziwić, zwykłem odnotowywać na tablicy. Nawyk ów działa jak imperatyw - pisz na tablicy tylko to, o czym chciałbyś aby wiedzieli wszyscy. Myśl tylko o tym, o czym watro napisać. Podziel się z resztą. Bądź błyskotliwy. Ta praca to owoc zdrowej rywalizacji.

Wróć i dopieść zdanie.

Wstaw tagi kursywy.

2010-08-18

wyzwolić tych, którzy żują ciecierzycę

Cioran nazywa Nietzschego filozofem bez wyobraźni, filozofem skostniałym. Pisząc to dzisiaj, nie sposób się z nim nie zgodzić. Kichać to. Niech Cioran wsadzi sobie w gardło swój osąd. (Niestety już tego nie zrobi). Oddałbym tygodniówkę, ba, oddałbym dwie tygodniówki aby nigdy nie znać tego rumuńskiego ponuraka. Oddałbym wszystko aby wrócić do Nietzscheańskiej, skostniałej, afirmacji. Miast tego skazany jestem na dołujący, w dołowaniu osiągnął kres, zmiatający wszystko, nie bez racji oraz urzekający klimat Rumuna z Rasinari. Skazany, jak galerianki, skazane są na modę. Tak, jak one owoców swej pracy spożytkować inaczej nie mogą, tak moje siły skierowane są tylko w jedną stronę.

Pozbyć się Rumuna.

Przypominam sobie jednego staruszka z tytułem profesora filozofii, profesora Zdzisława Cackowskiego, ikonę i niemal bóstwo w pewnych kręgach. Staruszek ów zwykł powtarzać studentom, że myślenie bierze się z bólu. Wszyscy studenci z rozdziawionymi pyskami kiwali potakująco głowami. Zdzisław to Cioran tyle, że bardziej stetryczały.

Był tam też drugi staruszek imieniem Janusz, niemniej w tytułach zasłużony. Wiele o nim mówiono, natomiast nigdy, że gość strzela bez pudła. Gorliwe wykłady profesora Jusiaka skupiały tłumy. Janusz, choć Janusza trudno było zrozumieć, miał w sobie coś z hipnotyzera. Janusz to Nietzsche tyle, że bardziej ugłaskany.

Zdzisław popadł w letarg na stare lata i nie dało się już dostrzec na jego twarzy grymasów wykrzywionych bólem. Zdzisław ciągle jest szefem i Zdzisław to jeszcze większy jest szacun.

Janusz pogrążył się w fiksacji. Można powiedzieć, że staruszek jeszcze bardziej odleciał. W jego oczach studenci dostrzegli cień obłąkania. Janusza pozbawiono na starość katedry. Można go spotkać na osiedlowych ławkach, jak wykłada dresom pojęcie czasu u Whitehead’a.

Kilku z nich postanowiło pozbyć się Cacka. Póki co zbierają podpisy.

2010-08-10

z miłości do dzieci

Mija drugi kwadrans od kiedy jestem pierwszy w kolejce. Nic się nie rusza. Tylko ten dzieciak. Rudy gówniarz na trzykołowym rowerku i ruda babcia na elektrycznym wózku. Wartym więcej niż mógłbym przypuszczać. A jednak przypuszczam. Będąc pierwszym w kolejce nie mam nic innego do roboty. W każdej chwili mogą zadzwonić.

Mógłbym pomyśleć o Rumunii, o tym, że nigdy mógłbym jej nie zobaczyć, a tego, czego jak czego, ale tego mógłbym sobie nie wybaczyć/darować. Tymczasem zleciało się więcej dzieciaków, pobiegły za śmiesznym rowerkiem, część pobiegła za babcią na elektrycznym wózku, reszta schowała się za mini ciężarówką/samochodem dostawczym. Dałem głośniej muzykę, zmieniłem stację na Galaxy, spuściłem szyby. Grałem głośno. Musiały mnie słyszeć. Małe rudzielce w trampkach na rzepy. Grałem tak przez chwilę, a kolejka wciąż stała. Stała już trzy kwadranse i jak dla mnie mogłaby tak stać i stać. I stać do końca. Nie raczyły wyjrzeć. Żadne z nich nie wychyliło ani źdźbła/ani koniuszka. Zmieniłem stację na Classic fm. Właśnie puszczali Wagnera/Puszczali akurat Wagnera.

2010-08-01

down by Law

Blue Monday. side door. mr. Miller – ostatnie zlecenie. Piątek, godzina trzecia nad ranem. Rura na height street. Wciskam arrived. Wypatruję Millera. Podchodzi Miller, pyta – czekasz na Millera? Ja, że na Millera czekam - odpowiadam. Miller odchodzi. Mówi, że przeprasza, że się najebał i jednak spacer woli. Czekam pół godziny, nikt nie puka. Nie ma zlecenia. Jadę na stację. Na stacji podjeżdża policja. Pewnie przyczaili jak zapierdalam – myślę. Policjantka, bo były to dwie policjantki w strojach przypominających sztygarskie mundury, zmierzyła mnie wzrokiem. Musiała pomyśleć – nowy taksówkarz. To nowy taksiarz pojawił się w mieście. Opuściłem szybę. Nie rozumiałem nic z tego, co mówiła. Powtórzyła wolniej. Ja patrzyłem. Wciąż zaskoczony, patrzyłem na jej twarz w górniczym berecie i słuchałem. Miałem zgaszone światła. Zapaliłem je, jedno po drugim. Przeprosiłem. I'm sorry – powiedziałem - This first time happened.

- Is all right – odpowiedziała.
Powtórzyła dwa razy. Drugi raz wolniej. Nie tyle to, co mówiła ale jej głos, uspokoił mnie.
Znów byłem panem. Uśmiechnąłem się.

- What's your name? - spytała.

Odpowiedziałem – Rafał.

Zrozumiałe.

2010-07-09

Nothung! Nothung!

Wisiałem gościowi za dwa tygodnie. Miał czelność pobierać czynsz choć była to największa melina w mieście. Wyprowadziłem się, kiedy poleciał do Tajlandii w podróż poślubną. Dźwignąłem mu stary materac, ależ cholerstwo było ciężkie, korkociąg i nocną lampkę. Materac porzuciłem na ulicy. Nie miałem zamiaru oddawać mu tych pieniędzy. Nie było tego dużo, ale nie było też mało. Unikałem go dłuższy czas, aż zdałem sobie sprawę, że można z gościa wycisnąć więcej.
Prócz handlowania koksem i wynajmu mieszkań Polaczkom, jeździł na taryfie. Że trafimy na siebie, było pewne. Ta mieścina, choć grała tu koncert Lady Gaga, to tylko mieścina.

- Nie chowaj do mnie urazy stary. Oddam ci te pieniądze. Tylko musisz pójść ze mną do samochodu – powiedziałem. Przestraszył się - Po prostu chodź ze mną. Portfel mam w drzwiach. Wyjmę kartę i skoczę do bankomatu, a ty zaczekasz - Zostawiłem mu kluczyki. Zaczekał. Pod bankomatem stały dwie osoby. Obie starsze. Obie kobiety. Przeszło mi przez głowę tuzin myśli. O tym jak szybko się wzbogacić i zachować spokój. Zaczęły gadać. Szczebiotać jak nastolatki. Co jest u licha?! – miałem krzyknąć – Pospieszcie się do chuja, stare, wyleniałe kurwy! – To absurd, czekanie tu, żeby wypłacić ostatnie pieniądze, które muszę oddać. Co ja do cholery robię? Weź się otrząśnij. Odczekałem swoje, powtarzając jak mantrę – ucz się tej powolności. To nie są żadne bzdury. Wróciłem i mówię – mam sporo resoraków. Do sprzedania. Większość w bardzo dobrym stanie. Mój syn już się nimi nie bawi. Wszystkie są z Matchboxa. Nieważne. Masz tu swoje pieniądze i wiedz, że nie liczę na to, że zostaniemy kumplami.
- I słusznie – powiedział.
Odwiozłem go do domu. Pokazał mi swoje nowe Volvo i żonę – Wybaczam ci – powiedział – Och Rafał, wybaczam ci – powiedział.
Wszedłem jeszcze zobaczyć ogród. Był tam murowany grill i parkan. A także atelier.

– Pamiętasz tego Bartka, któremu byłem winny pieniądze? Powiedział, że da mi robotę. Robotę na taksówce rozumiesz? – powiedziałem.
- Oddałeś mu pieniądze? – spytała.
- Musiałem. Chodziło w końcu o moją twarz.
- Nie chrzań. Twarz jest ostatnią rzeczą o jaką się troszczysz. Ale to dobrze, że mu oddałeś.
- No jasne. W końcu ma mi dać robotę. Mówię ci – odpowiedziałem.
- Nie znasz języka kochany. Nie będziesz żadnym taksówkarzem, a już najmniej wieżę w to, że ten Bartek załatwi ci pracę.
- Oddałem mu pieniądze kochana, a to coś znaczy.
- Już dawno powinieneś to zrobić – odpowiedziała.
- Idę się położyć – powiedziałem. Nie odpowiedziała. Tylko ten wzrok, a właściwie brak wzroku. Robiła jedno, albo robiła to drugie. Powlokłem się do kuchni, stanąłem przed lodówką wielką jak szafa, powiedziałem
– Cześć Mery, jestem Red - i poklepałem ją po dolnych drzwiczkach. Z czterech szuflad znajdujących się za nimi cztery były moje, a w każdej kiełbasa z polski i lód w kształcie ćwiartek pomarańczy. Wrzuciłem jedną do kryształowej szklanki, szklanki z napisem HAND CUT 24% PbO CRYSTAL MADE IN POLAND, co często dawało mi do myślenia, resztę wypełniłem najtańszą whisky i Original Cola. Nie czułem najmniejszej różnicy, między tą, a tą trzy razy droższą. No może oprócz tego, że po tej tańszej serce szybciej łomotało, choć nie mogę tego stwierdzić z najmniejszą pewnością.
Pracowałem nad szklanką naciągnięty kołdrą po samą szyję. Wyobrażałem sobie siebie za kółkiem wożącego ludzi. Wyobrażałem sobie siebie w mieście większym niż to. Wyobrażałem sobie, że znam język i rozmawiam z ludźmi. Że się nie gubię. Przewracałem się tak w pachnącej bawełną pościeli i właściwie prócz lekkiego naporu niewiadomej nie czułem nic. Z okna widziałem obsrane przez mewy wyspy, ogrody zarobaczonych bungalowów, mewę na dachu, statki towarowe czekające na pozwolenie wpłynięcia do portu, mewy w locie. To, jaką skalę prezentują te wredne ptaszyska, każdorazowo wydawało się nieprawdopodobne. Było tam wszystko, co może cię wyrwać z głębokiego snu; ujadanie, wściekłe koty, płaczące dziecko, śmiech mojego syna, zarzynanie dziewic, łanie w rui, kwilenie, wycie, furgotanie i jeszcze wiele, wiele z tego, czego nie słyszałem nigdy wcześniej. Skrzeczały jak opętane. Wredne, wielkie, groźne. Niejadalne.
Z całą mocą, na jaką stać było moje JPW, kolumny, do których pałałem żywą namiętnością, odpaliłem The Ring Wagnera. Myślicie, że co się stało? Uciekły wredne? Wyjebało korki.

Wypadało zejść na dół skończyć to, co się zaczęło. Jeśli tu motywacja zawodziła było pewne, że zostaniemy bez prądu dopóty ktoś nie przyniesie mi drinka. Z zamkniętymi oczyma przewracałem się z boku na bok, a materac falował.

Nie pozostawało nic, jak pokochać te wredne ptaszyska i zamontować dodatkową lodówkę w sypialni. Myśl ta, choć wisiała przez chwile w powietrzu, nagle wyrwała mnie z łóżka. Zbiegłem na dół obwieścić żonie radosną nowinę.
- Możesz w niej trzymać też swoje żelki na oczy i swoją colę – powiedziałem z całą powagą – Nie zrozum mnie źle, po prostu musimy coś postawić w tym miejscu.
- Musimy – odpowiedziała.
- Świetnie - odpowiedziałem. Złapałem ją za rękę i zaciągnąłem do kuchni. Powiedziała, że lubi, jak wosk zastyga jej na skórze.
Kiedy chciałem zrobić po drinku Mery postawiła opór.
- Co jest u licha?!
- Facet, weź mnie tu nie szarp, dobra? – usłyszałem. Spojrzałem na żonę, wydawała się nie mniej zaskoczona niż ja.
- Chyba trochę przeholowaliśmy – powiedziałem – ale pies to jebał.

2010-06-28

moses

pasikoniki trzy
na skrzypcach grając szły
hej ho hej ho
tysiące mil
aby nie płacić za mieszkanie
wciąż wędrowały ze swym graniem
smyczkami w struny trąc
tak grały łokcie gnąc
rajle bajli raj
rajla bajla ril

2010-06-19

gdyby hipotezy zapadały

Chciałbym zaryzykować hipotezę, że odczuwanie przyjemności, podczas, gdy ktoś wyciska ci wągry z pleców, nie tyle czyni nas podobnym do małp, co kojarzy z ceremoniałem, jakim jest prowizoryczne szukanie uzasadnienia dla ran symbolicznych. Nie musi to być wyciskanie wągrów, przykłady można mnożyć. Tak więc mamy tu wyszukane sposoby depilacji włosia, całą energię żałoby, waciane pałeczki do uszu, których zwykliśmy używać do czyszczenia wewnętrznego przewodu słuchowego, docierając często i podrażniając błonę bębenkową, a których przeznaczeniem jest raczej muszla małżowiny, męską zazdrość o kobiecą zdolność wydawania potomstwa, modlitwy na klęczkach i skoki na bangi. Wągrów na plecach mam więcej niż gdziekolwiek i te konkretnie zdają się być bardziej odporne; na dietę, czas, spirytus salicylowy. Będzie to więc hipoteza robocza, o tyle, o ile ma kto je wyciskać i póki mnie to cieszy.

in my ferrari

swoją władzę i instytucję mężczyźni ustanowili jedynie po to by nie musieć dzielić się swoimi zabawkami

2010-06-18

ironiczne majaczenie na temat zasady funkcjonalności

W powietrzu wisi coś, co nie daje mi zasnąć. Wiem, że to tam wisi. Słyszę to. Ciągle kicham, pieką mnie oczy, głowę mam jakby spuchniętą, pociągam nosem. Reaguję mechanicznie. Na zmianę to zamykam, to otwieram okna. Ku tej anegdocie zmierza wszystko. Nieopowiedziana jeszcze, ma swój udział w żartach. Jestem uczulony. Pozostaje mi tylko ojcowskie powoływanie się na naukę o motylach, lub skazanie ją na ponowne zapomnienie. Nie, nie mógłbym do tego dopuścić.

Następnego dnia, niejako z samorzutną oczywistością mój kręgosłup trafił szlak. Potrzebuję teraz poszukać dowodów i uzasadnienia dla siebie. Potrzebuję od nowa uczyć się anatomii. Kiedy tylko - chciałoby się rzec – stanąłem na nogi, biegnąc za ringo, a właściwie to tylko za takim plastikowym talerzem we wstrętne szlaczki - skręciłem kostkę. Po raz drugi. Leżąc w nienaturalnej pozycji, oswajając się z defektami, uwikłany w procesy produkcji i władzy, umacniając się w przekonaniu, że system można obalić od strony infrastruktury, lekko naszprycowany lekami, zastanawiam się jak mogło do tego dojść. Wszystko to wymaga analizy, lecz teraz leżę naszprycowany dokładnie nie wiadomo czym i oprócz tego, że męczą mnie nawarstwiające się szumy, słyszę kroki. Odnajduję pokrewieństwo. Oto faktyczna i jedyna stawka – strategia bólu, strategia ciszy przeciwko potędze bytu i rzeczywistości. Panie i Panowie oto strateg dekady i mistrz ciał odseparowanych. Ongi mnie z pornografii wyleczył, lecz nie tylko z niej. Panie i Panowie - Lionel Marchetti i jego muza hamayoko





2010-06-02

gaga

Był to jeden z tych nielicznych wieczorów kiedy wyszedłem z domu pozdrawiać małomiasteczkową społeczność. Wszyscy mówili tylko o jednym. Za kilka dni do miasteczka miała przyjechać Lady Gaga. Nie mogłem w to uwierzyć. Wpisałem w Google - Gaga i po przecinku - Kirkcaldy. Już pierwsza pozycja miała wyprowadzić mnie z błędu. Gaga rzeczywiście miała zagrać tu koncert. Bilety po pięć funa stały i to do kupienia tylko na bramce. Za taki casus oddałbym całą wypłatę. To zbyt piękne – myślę, ależ będą balety. Ustawiłem się z Wojtkiem dwie godziny wcześniej. Siedly my na ławce z widokiem na morze. Spalily my co miely my do spalenia i poszly my do klubu zobaczyć Kleopatrę naszych czasów. Ku naszemu zaskoczeniu przed klubem nie było masakrycznej – jak mawiają na Śląsku – kolejki, a tylko taka sobie, normalna, jak to w piątek. Oddaliśmy okrycia wierzchnie do szatni i ruszyliśmy pod scenę. Przeciśniecie się przez tłumek zajęło nam chyba z 15 minut. Wreszcie ujrzeliśmy ją w całej krasie. Stała tam jak żywa, taka malowana, królowa prawdziwa karnawałów, muzyki rozrywkowej i teledysków wszelakich. Królowa pudelka. Kolorowe lasery rozświetlały jej twarz. Biegała po scenie, a lasery za nią. Ruszała się jak łania w rui i miało się wrażenie, że zaraz jej gors odpali razem z giczą pod kierunkiem Siergieja Korolewa. Salut - miało się ochotę wykrzyczeć. I to to, co tam miała rzeczywiście wystrzeliło pod koniec jednego z tych bardziej znanych utworów muzycznych artystki i to prosto na publiczność, w tym na nas, na głowy nasze i ręce. I wtedy to żeśmy się trochę przestraszyli, no bo żeśmy pod samą sceną stali i to wcale nie wyglądało jak sztuczne ognie tylko jak znacznie bardziej realistycznego coś, przynajmniej ja tak pomyślałem, ale jakoś tak w środku wiedziałem, że mogę się czuć bezpiecznie, no bo przecież nie jestem na byle z dupy koncercie punkowym tylko to w końcu sama królowa i to raczej o jej bezpieczeństwo przy tych pociskach należałoby się martwić. I przez te sztuczne ognie poczuliśmy się tak jakoś odurzeni choć nic żeśmy prócz tego palenia nie brali i w sumie to nic żeśmy też nie pili. I szła ta muza tak w najlepsze jak trzeba w sumie i mogłoby to trwać tak bez końca kiedy Gaga ni stąd ni zowąd jak nie wypierdoliła się na scenie chyba przez to całe obciążenie, przez ten szkieletom, ten szkielet druciany na sobie co miała musiał jej ciążyć no i się wyjebała jak długa jakby taka przemęczona była biedna czy już po prostu rady nie dała, tego żeśmy nie wiedzieli ale jakoś się nam tak nagle ciężej na sercach zrobiło i żal jej, bo ona taka drobna, drobniejsza jeszcze niż na zdjęciach i w telewizji. Pomyślałem wtedy, że mogliby jej teraz te szrapnele z giczy odpalić, to może by ją dźwigło trochę, ale ona sama się pozbierała, czego żeśmy nawet do końca nie zdążyli zauważyć. I tego następnego kawałka to już żeśmy nie znali i ciężko nam było choćby nucić a nawet się bujać do rytmu nie bardzo i wtedy Wojtek, nie wiem, co mu odbiło, zaczął ją telefonem nagrywać, kamerować znaczy się, choć to oczywiste było, że nie można, bo nikt tego nie robił, ale on sobie chyba co innego pomyślał i nakręcił nawet z minutę chyba, teraz nie wiem, bo jeszcze tego nie widziałem, ale to sama Gaga była na żywo, na jego telefonie, i on ją tam teraz miał i miałby więcej, gdyby nas za to kamerowanie ochrona brutalnie nie wyjebała. I nie pomogły tu tłumaczenia żadne, że kurtki mamy jeszcze tam, że bilety kupione, ale jak im Wojtek ten filmik pokazał, bo oni niewiele chyba tak tyłem widzieli, to się okazało, że on tam ma ten moment jak Gaga się wyjebała i myśmy od razu już teraz wiedzieli, że to musi coś znaczyć i że skoro nie wolno było tam kręcić, a Wojtek to ma na telefonie to to nie bagatela i w huju mieliśmy od tego momentu tych ochroniarzy i zadzwonił tym samym po taryfę i żeśmy od razu pojechali do niego zrzucić te wideo i o kurtkach nawet zapomnieli. Zrzucily my i co się okazuje grubo ten film na kompie wygląda, o wiele grubiej niż w realu wygląda i tak go w kółko oglądamy aż nam się odechciewa dość szybko w sumie bo na tym filmie to głosu nie ma tylko szumy jakieś i trzaski więc ja mówię do Wojciecha - Wojciech podłóż.

2010-05-27

sunny haab

„Być nowoczesnym to parać się po amatorsku Nieuleczalnym”.

Emil Cioran


23 maja 2010 roku między czwartą a piątą nad ranem przeżyłem koniec. Katatoniczny, apokaliptyczny Koniec. Kolejne noce pozostawiły we mnie poczucie powolnego zapadania się, które do dzisiaj miało swoje letargiczne fazy składające się na swoisty epilog. Trwoga w nie mniejszym stopniu niż inteligencja jest środkiem poznania, ale w przeciwieństwie do niej u swego kresu może zamienić się w koszmar. Powinienem o tym milczeć. Nie posiadam środków, które pozwoliłyby mi zamilknąć. Paradoksalnie, nie jest to bynajmniej wykonalne. Obecność śmierci za dnia, zwłaszcza o świcie smakuje niczym czosnek z pieczonej jagnięciny, ożywia, lekko odurza, apatycznie pociąga ku sobie. Zastanawiam się kim byłaby osoba dobrze znająca moją bezsenność. Fantastycznie! Nie zapominam o ludzkim aspekcie całej sprawy. Bezsenność, jeśli tylko dzieli się z kimś łóżko, jest jedyną formą letargu dającą się pogodzić z legalnym, lecz z góry skazanym na fiasko zatraceniem. Względnie niegroźnym. O ile, mając fizjologiczne implikacje, bezosobowe myśli pojawiające się ni stąd ni zowąd w przestrzeni i zderzające się nagle ze ścianami potylicy nie są w stanie wyrządzić krzywdy. Odwalić tą całą robotę nie wychodząc z łóżka, wdrapać się na kilka szczytów, w tym szczyt pruderii i przeżyć. Zwracam się w tej chwili wyłącznie do młodego typa w okularach; gdyby myśl o samobójstwie nie napawała mnie takim spokojem pewnie powiesiłbym się już kilkakrotnie. Nie jest to oczywiście powód do zmartwień. Raczej ta senność, i to że bezwolnie skłaniam się w stronę niemożliwości niewypowiedzianego. To coraz intymniejsza bliskość tych pokładów, wręcz namacalna, mroczna obecność tych sfer nie daje mi spać. I to, co się ogląda w telewizji, to co się mówi o świecie, co się obserwuje. Czyż nie jest to wystarczający powód? Gdybym umiał fruwać z pewnością bym to zrobił, właściwie to zdarza mi się, ale już nie tak często i nigdy na życzenie. Gdybym mógł o tym decydować, zrobiłbym to, ale tylko po to aby runąć z największym na jaki mnie stać impetem. Tymczasem skończyły się obrady okrągłego stołu i okrągłego stołu już nie ma. To co mówią w telewizji, wiecie co mam na myśli. Te wszystkie programy. Mam od tego wrzody na żołądku, do tego problemy z wydalaniem. Dlaczego miałbym się więc troszczyć o sprawy pomniejsze, choćby były najbardziej nawet rozsądne? Nędza wszelkiego wyjaśniania reprezentuje imperatywne parcie na krańcu, jak i u nasady, dostarczającego mi ustawicznych cierpień jelita grubego, poskręcanego tak, że wolę o tym nie myśleć. To, co się w nim kumuluje (a co wydaje się najbardziej ulotne) przejawiając wręcz substancjalne istnienie doprowadza mnie do łez i sprawia, że sam chciałbym tym być. Niczym innym. To, czego potrzebuję, to rozproszenia się we własnej kiszce zaraz o świcie. Jestem pewien, że byłaby to jedna z nielicznych chwili, kiedy wiedziałbym niezbicie, o co chodzi. Tymczasem to inni umierają, inni się troszczą i są bardziej rozsądni, lecz nawet w celi skazańca wybrałbym ten sposób patrzenia. Ciągnę to tylko dlatego, iż czuję, że jest w mojej mocy osiągnąć szczyt gnuśności w marszu. Z klasą. Niepostrzeżenie. Powinienem o tym milczeć, ale nie mam po temu sposobu. Frazesy człowieka rozsądnego – okiełznać galopującą melancholię stwierdzając, że to nuda i móc ustawicznie do niej wracać i chcieć ustawicznie ją przywoływać. Radości tej nie potrafię uniknąć, nie potrafię o niej milczeć. Nie potrafię jej nazwać inaczej jak – jasnością widzenia. Lecz odwołując się do niej drętwieje, czego nie można nazwać inaczej jak – utratą jasności widzenia. Boję się, że oczekując nowych rezultatów, oddalę się od niej, stanę się metodyczny, ugaszę gorączkę i zamilknę. Należałoby może i tego pożądać – boję się jednak, że nie ma nic głupszego. Ku dobrej komunikacji – chodzi tu o coś znacznie więcej niż smutny widok za oknem i obecność śmierci. Chodzi o ćwiczenie się w wirtuozerii gnuśności . Mówię o spijaniu z jej owoców do końca, nie popadając przy tym w zadumę i nie stając się apatycznym. Choć apatia to może złe słowo; nie popadając w osłabienie. Biada zblazowanym. Mówię o alpinizmie leniwców graniczącym z prowokacją. W praktyce; wylegując się do południa; łatwo popaść w rozpacz będącą owocem bezczelności nieszczęścia. Winniśmy raczej naśladować pozycję trupa; jesteśmy tedy nietykalni, inaczej stajemy się żerem dla dziur i koniec z nami. Pozycja trupa nie musi oznaczać pozycji leżącej, choć ta jest wskazana, a tym bardziej nie musi oznaczać dyskrecji. Obsesja śmierci doskonale się dzisiaj wpisuje, sama, w cokolwiek zachcemy ją włożyć. Ku uciesze spacerowiczów; nie zamyka się już przyłapanych na agonii. Nie musimy chować odrazy. Osobiście łatwiej bym sobie z tym radził, gdyby nie kapitulacja jelita. Twierdzi się, że to namaszczenie. Predestynowany by dokonać zamachu na wszelkiej aktywności. Przyjemnie nieudany, kierujący się w stronę mądrości roślinności, nawiedzany przez koszmary bronię się nie rojąc roszczeń. Ospały. Na Ospałość stawiam potężny akcent. Nie myśląc o niej – cierpię. Nie poddając się jej – cierpię. Nie troszcząc się o nią – cierpię. Tego domaga się moja natura – troska mniejszości – technika praktykujących kosztem samych siebie. Tuż spod jej tafli – mowa o senności – czego nie można nazwać snem – wybudzam się. Wybudzam się, gdyż śni mi się obłęd. Trzęsąc głową, łopocząc wargami, nie mogąc nic z siebie wykrztusić, odczuwam go jak zmęczenie, a nie jest on niczym, jak niemożliwością wykrztuszenia z siebie jednego słowa. Tracę wszelkie pojęcie. W końcu wypluwam – realizm realistyczny - cokolwiek miałoby to znaczyć i budzę się z ulgą, która nie jest przebudzeniem. Nic tak nie wyjaławia umysłu, jak próby doszukiwania się sensu między słowami wyplutymi w bezsennej męce o czwartej nad ranem. Przeto już pleść zaczynam, na co nie chciałbym patrzeć inaczej, jak na niższą formę agonii. Bez wątpienia można się w tym trenować, lecz o ileż przyjemniej jest pozostać świeżakiem i nie zmieniając pościeli pisać listy pełne śmieszności i patosu. O tak!

Rozchylam powieki dość żywo. Z pozycji leniwca schodzę w pozycję obserwatora i stwierdzam – męka jest zwieńczeniem.

Powinienem o tym milczeć. Nie posiadam środków, które pozwoliłyby mi zamilknąć. Właściwie to posiadam, lecz powiadają – do twarzy ci z farsą.

2010-05-13

old & classic

Pogoda od kilu dni nadaje się tylko do spania. Wszyscy narzekają, że zimno.Przez tą aurę czuję się jak ludzik Michelin. W domu były naciski, włożyłem więc trampki i pojechałem do tesco. Kupiłem kilka butelek szkockiego portera, każda inna, jaja, masło, bułki i szpinak. Kiedy siedziałem już w samochodzie, ktoś zastukał w szybę. Był to młody szkot z nieco czerwoną gębą. Chciał sprzedać telefon. Starą Nokię w nie najgorszej kondycji. Był roztrzęsiony, żeby nie powiedzieć zdesperowany i najwyraźniej bardzo potrzebował pieniędzy.
Powiedziałem: - nie potrzebuję telefonu.
Cokolwiek – powiedział - miej pan litość. Jest bez sim-loka, wszystko działa, mam ładowarkę – tyle zrozumiałem. Dalej nawijał niczym atomowe wrzeciono pod presją, co brzmiało na tyle przekonująco, że dałem mu w końcu pięć funtów. Człowiek nie potrafi odmawiać w takich sytuacjach, szczególnie komuś tak roztrzęsionemu. Ten gość wyraźnie czegoś potrzebował. Nawet, jeśli miałyby to być tylko dwa buchy, pomógłbym mu i bez odstawiania tego cyrku. Szczęśliwy uścisnął mi dłoń dodając, że to naprawdę dobry telefon i zniknął. Być może – pomyślałem. Wszedłem w menu, klawisze działały bez zarzutu, na tapecie był tygrys. Chciałem zapytać; na co mu te pięć funtów, ale nie była to w końcu moja sprawa. Choć moje pieniądze. Szczęściarz – pomyślałem. Wróciłem do tesco i dokupiłem jeszcze dwa Old Empire. Kiedy stałem w kolejce telefon zadzwonił. Będąc wiernym od lat użytkownikiem noki rozpoznałem dzwonek bez pudła. Był to klasyczny ring, żadne tam midi czy wmv. Wiązałem jakiś cichy sentyment z tym dzwonkiem. Dzisiaj nieczęsto daje się go usłyszeć. Nie kryjąc radości odebrałem przedstawiając się najlepszą na jaką mnie stać angielszczyzną. Głos w słuchawce odpowiedział - I am Lidia. - Lidia, co ciągle mi schlibia - pomyślałem, oraz - teraz już pójdzie z górki. Nie myliłem się.

2010-05-11

mind your head

Pierogi u Jędrusia od kilku dni można kupić w tesco za funta. Jeśli okraszyć je masłem są naprawdę wyśmienite, nie licząc tych z mięsem. Kupiłem trzy paczki więcej i upchnąłem w ciasnej, rozklekotanej lodówce. Wystarczy je wrzucić do wrzątku, a kiedy wypłyną na powierzchnię są już gotowe. Wiedziałem o tym, mimo to odczekałem minutę. Zjadłem kilka, resztę zapakowałem do plastikowego pudełka na prowiant. Kombinacją klawiszy Fn + F1 wyszedłem z Windowsa XP Black Edition, do plecaka schowałem jeszcze ryż na mleku i tofinki z lidla, którymi podobno, powinno przykrywać się kubek z gorącą herbatą. Zwyczaj, zgodnie z zaleceniami szefa praktykowany przez niewybredne kelnerki z Centrali, kiedy to jeszcze mieściła się w na Peowiaków. Dopiłem ostatnie zalanie brazylijskiej la mulaty irytując się po raz kolejny na myśl, że bezmyślną ekstrawagancją było kupienie jej dziesięć kilo, zamknąłem drzwi mieszkania przy Ramsay Road i w pośpiechu wsiadłem do samochodu. W lusterku zauważyłem czerwoną kropkę na dolnej wardze. To niemożliwe, że sam się ugryzłem. Tak jest codziennie, dziewczyny nie chcą mi wierzyć. Ja jestem przekonany, że to nie przypadek. Może lekka, niewinna paranoja, ale mam przez to poważne trudności z zasypianiem. To pora kiedy one lgną się najbardziej.

W samochodzie czuć jeszcze nieprzyjemny zapach gumy. To nowe pokrowce. Kupiłem je, jak większość znanych mi rzeczy okazjonalnie, w promocji lub na wyprzedaży. Były o dziesięć funtów tańsze od tych ze zwykłego materiału. Założenie ich wymagało ode mnie anielskiej cierpliwości, zręczności krawca oraz myślenia abstrakcyjnego. Łudziłem się, że może teraz będzie czyściej, przyjemniej tak jakoś, że plecy będą mnie mniej boleć, że samochód zyska na wartości, że łatwiej go będzie sprzedać. Wiadomo, wszystkie te powody dla których kupuje się pokrowce, pomijając fakt, że była to prawdziwa okazja. Powodowały mną.
Przejeżdżając prze Forth Road Bridge wiatr był tak silny, że przy większej prędkości telepało samochodem. W fabryce jestem 10 min przed czasem. Nie mogąc znaleźć miejsca parkuję w poprzek drogi. Odliczam. Wypluwam gumę do popielniczki. Mam jeszcze kilka minut, udaję, że chowam coś do schowka. Przeglądam się, czy aby nie zaschła mi ślina w kącikach. Czekam dokładnie do 13:55. Wychodzę. Idę powoli, rzucam kilka spojrzeń na palarnię, kilka srogich spojrzeń na prze-kozaków co to trzymają się w parach i na resztę. Odbijam się. Przy szafce zatrzymuje mnie Jozef.
- Achoj Rafal – powiedział.
- Achoj Jozef – odpowiedziałem.
- Mate juz ta licenciu pre taxi? – spytał.
- Czekam na zaświadczenie o niekaralności, żem nie siedział za kratkami – powiedziałem, krzyżując ręce aby zrozumiał – dopiero wtedy mogę iść na szkolenie.
Powiedział: - Och, a to dajtie mi wiediet akto se sli.
- Wszystko ci opowiem Jozef. Mozete być pewni – odpowiedziałem.
Powiedział: - To naraszki.
Powiedziałem: - Ciau Jozef.
W szafce numer 266 trzymam kask, gumowe rękawice, nieprzemakalne spodnie na szelkach i dwa polary. Nie dolary, polary. Trochę z niej cuchnie, jeden polar leży tam prawie rok. Zakładam ten czystszy. W między czasie wymieniam kilka serdeczność. Niektórzy tu zdają się nawet mnie lubić. Uśmiecham się do nich, pytam co słychać. Odpowiadają. Wkładam pierwszy czepek w grubszą kratę, stopery, drugi czepek, worki na stopy, siatkę na brodę. Z trudem znajduję miejsce na buty. Z trudem się podnoszę. Szukam kaloszy w swoim, lub przybliżonym rozmiarze. Zdawkowo, unosząc brwi wymieniam kolejnych kilka uprzejmości. Czyszczę ręce raz, drugi raz, dezynfekuje je, wkładam fartuch nie bacząc na rozmiar. Przeciskam się. Wchodzę na halę. Jestem świeży, pełen energii, dobrze odżywiony, przygotowany do pracy. Jest sobota. Przechodzę przez korytarz na pierwszą halę – Deli 1. Spostrzegam nowych, więcej niż ostatnio. Wyróżniają ich granatowe czepki, kręcącą głowami. Przechodzę Deli wzdłuż, próbuję znaleźć znajomą twarz. Zbyt duże zamieszanie. Kiepski management chciałoby się rzec.
Spoglądam na linki. Na linkach nie znane mi produkty. Owoce jakieś, jeżyny, porzeczki, nowe pudełka, makrela, tuńczyk. Nowe zapachy. Dostrzegam Slawkę – menedżerkę spod Bratysławy. Wygląda na przejętą, w kolejce ze trzy osoby z wyraźnie roszczeniowym nastawieniem.
Podchodzę bliżej, rozpoznaje mnie z daleka, kiwa ręką abym podszedł. Podchodzę.
Spytałem: – Co tu się dzieje?
– Rafał idź do Trishy, jest na trojkie. Ona vam powiedia – odpowiedziała stanowczo, wyraźnie nie mając zamiaru wdawać się w dyskusję. Wymieniamy tylko uprzejmość. Patrzę na zegar. Jest pięć po czternastej. Zauważam, że pracuje jedna linka więcej, że zlikwidowali ścianę łączącą Deli z chłodnią. Czuję się w tej przestrzeni trochę nieswojo. Idę na trójkę. Znajduję Trishę – starą, wrzeszczącą Szkotkę, pytam co mam robić. Wyraźnie mnie nie kojarzy. Staram się uśmiechnąć.
- Usually I work on cooling, Slawka told me to come here – powiedziałem. Teraz załapuje. Spogląda w papiery.
–Today you are working on a Deli five raf – odpowiedziała.
- Deli five? – spytałem zdziwiony. Jeszcze tydzień temu było Deli 1, 2 i 3, skąd do cholery nagle wzięliście five. –I don’t know where it is. I work only on weekends – powiedziałem zaskoczony.
Powiedziała: – You have to go out, go through the prep and ask someone there, you can ask Martin.
Pokiwałem głową i odszedłem. Cóż innego mógłbym uczynić? Z pokorną miną opuściłem miejsce, gdzie mogłem się schować, spacerować do woli udając, że czegoś szukam, rozmawiać z kim przyszła mi ochota lub siedzieć na dupie i leczyć plecy na rzecz Deli five, o której istnieniu do tej pory nic nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, jak to możliwe, że przy tak chaotycznym managementcie udało im się w tak krótkim czasie postawić nowe Deli i zaprząc tam ludzi. Wróciłem do changing roomu, przebrałem się i poszedłem szukać Martina. Pomyślałem, że to pewnie prosperita się budzi, idą promocje, konsumpcja, stąd zamieszanie.
– Deli piatka, to nie je zadny Deli, a no place dodavky zemiakov, zaraz pre dispatch (coś na kształt magazynu z którego bezpośrednio wysyłany jest towar), ta wysoki budowu. Na dispatchu saty buta ochronne a westa (odblaskowa kamizelka). Chodte vythom na sama hore. Dnes Jurij tam pracuje, bedete mu pomoc. Dostanete zemiaky – poinstruował mnie Martin – chargehand z chilla.
– Acha – odpowiedziałem – Martin, Martin… był taki jeden Martin zwali go Heidegger, ale pewnie nie kojarzysz – dodałem. Martin spojrzał zaintrygowany. Było jasne, że da się wciągnąć w dyskusję. Miał bystrą, nieco napuchniętą twarz i niegłupie poczucie humoru. Cały czas chodził lekko, na swój chciałoby się rzec mimochodem wywyższający się sposób, uśmiechnięty. Kilkakrotnie słyszałem, jak przy różnych okazjach wspominał, że jest Żydem. Lubiłem go za to i lubiłem te twarz.
- Nazov kojarzę z historii. Ale se ani nepamataju – powiedział Martin, wyraźnie, nieco teatralnie przejęty.
Powiedziałem: - To taki niemiecki filozof.
Spytał: - Ty studoval filozofiu?
- Ano. A ty co kończyłeś? – spytałem. Wyglądał i nosił się raczej w sposób wskazujący na intelektualne zaplecze. Zaczął coś mówić o angielskim i translatoryce, co nie do końca rozumiałem. Powiedział, że zna filozofię, bo miał też przez jeden semestr, fakultatywnie. Uśmiechnąłem się szczerze.
- A z jakiej skola bol ten Heidegger? – spytał Martin.
Spytałem: - Co?
- No… ci stoics, epic…
- Ach – uniosłem brwi - takie szkoły to raczej w starożytnej Grecji. I nie epicy a epikurejczycy. Chyba. Z resztą nie wiem jak to jest po waszemu. Ale to dobre pytanie – powiedziałem. Zastanowiłem się chwilę – On nie był z żadnej szkoły, miał swój własny system.
Powiedział Martin: - Ano! System, dobre. Ano. A doslo k dalsiemu, ten co literaturu aj pisał –kiwając głową jakby właśnie sobie coś przypominał.
- No takich to sporo było – powiedziałem.
- Ten co on povedal, ze nie je ziadny Boh – powiedział.
- Nietzsche – powiedziałem.
Powiedział: - Nietzsche, ano! Ten to bylo jebniety, nie?
- No chory był trochę pod koniec – powiedziałem.
- Tobie nie poprzewracalo w hlavie z toho? – spytał Martin.
- Może trochę. Z resztą nie wiem, ciężko mi ocenić – odpowiedziałem właściwie nie wiedząc po co w ogóle zaczynałem ten temat. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, pytał o jakiegoś francuza, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć, a który literaturu też pisał, ale żadne z wymienionych nazwisk nic mu nie mówiło, w końcu przerwał nam ktoś i poszedłem szukać windy do wysokij budowu.Sama hore okazała się mniej więcej drugim piętrem. Budynek znalazłem bez trudu, chociaż od strony, z której wjeżdżałem do fabryki był praktycznie niewidoczny. Budynek przypominał raczej pustostan, surową, puszczoną w niepamięć przemysłową konstrukcję ze stali i kamienia niż magazyn. Mogłem się tylko domyślać do czego służą ogromne wnęki od frontu. Wjechałem windą na górę i pierwsze, co ukazało się moim oczom to stojące jeden na drugim drewniane kontenery. Znałem ten widok, wiedziałem co znajduje się w środku. Poczułem przeciąg, a właściwie to nieliche wietrzysko. Miałem na sobie tylko koszulkę i firmowy, wysłużony polar. Czuć też było wilgoć, zgniłą wilgoć nie mającą nic wspólnego z powietrzem. Kichnąłem. Wycierałem się w rękaw, kiedy podszedł ten, który widocznie już tu na mnie czekał. Był to postawny gość w żółtej, cholernie umorusanej kurtce. Martin powiedział, że nazywa się Jurij, musiał być więc Słowakiem albo ruskim.
– Ty bedziesz naciepywał zemiaky do tej diery – powiedział wskazując ręką najpierw ziemniaki, potem obity blachą otwór w ścianie. Pracując rok czasu ze Słowakami nauczyłem się mniej więcej rozumieć o co im chodzi, byli dość bezpośredni i przy odrobinie dobrej woli komunikacja przebiegała bez zarzutu. W fabryce funkcjonowało coś na kształt słowacko-polskiego i kto nie chciał właściwie wcale nie musiał używać angielskiego.
- A niby jak ja to mam robić? – spytałem.
- Mat nauszniki – powiedział podając niebieski kask, do którego zmyślny producent przytwierdził ochronne słuchawki wielkości zaciśniętych pięści – Zaloz to, sa budem huk ako maszyna pohyblu – dodał.
Nietrudno się było domyślić na czym ma praca polegać, właściwie to powiedziano, wyjaśniono mi to już w bardzo przystępny sposób – na naciepywaniu ziemniaków, cokolwiek miałoby to znaczyć. Zauważyłem, że kontenery pogrupowane są według rozmiaru i gatunku ziemniaka. Było tego dobrych kilkanaście rodzajów, do tego dochodziły ziemniaki w papierowych workach. Włożyłem kask.
- Ja się nazywasz? – spytałem.
- Jurij – odpowiedział Jurij – dnes je busy, preto potreba zapierdalamy.
Nie widziałem go wcześniej, jednak Jurij przypomniał mi kogoś. Pierwsze skojarzenie padło na Zygmunta Staszczyka ale szybko porzuciłem ten trop. Zastanawiałem się - kogo? Może miał tu brata, nie wiem. Mógłbym się założyć, że zna na pamięć kilka dobrych szlagierów, że śpiewa je wieczorami swoim słowackim współlokatorom i że mają tam całkiem wesoło. Zastanawiałem się; jak go podejść, jak zagadać by nie stracić dnia na naciepywaniu ziemniaków? Zdałem sobie sprawę, że może to być coś więcej niż tylko jednodniowa znajomość, że skoro jestem weekendowy, to mogli mnie tu przenieść na stałe. Zmarszczyłem czoło.
- Sam tu pracujete Jurij? – spytałem.
- Niekiedy sam, niekiedy nie sam. Uvolnili prec jednego Szkota, co tu robil, takze mozete dali ciebie, ale nie je zla to robota, tylko niekedy trochu veterno. Mal ste nejake skolenie?
- Nie, żadnego szkolenia sem nie miał. Po prostu kazali mi tu przyjść. Ja nawet nie wiedział, że to Deli piatka – odpowiedziałem.
- Matie moc vozika? – spytał Jurij.
- Moc wozika? Nie rozumiem – powiedziałem.
Powiedział: - Papiere na vysokozdvizny vozik.
- Uprawnienia na wózek widłowy, tak? Nie mam, ale mogę się nauczyć – odpowiedziałem.
- Neplatne – powiedział – nikto nebude kontrolowat.
Powiedziałem: - To zajebiście. Czy to znaczy, że będziemy tu sami? Nikt tu nie zagląda?
- Nikto se bude. Jak matie chec dokonca mozete pic piwo – powiedział.
Powiedziałem: - A co z ziemniakami, nie widzę tu żadnego widłowego vozika… nie chcesz powiedzieć, że naciepujesz je ręcznie.
- Masz pravdu – odpowiedział - Damy te hnedy bagi, zvysok sa dayshift zrobił.
Zapomniałem wspomnieć, wspomnieć komukolwiek, że od dźwigania worków, nawet tych dwudziestokilowych łupie mnie w krzyżu i to łupie okrutnie. I tak nic by to nie zmieniło, ale przynajmniej miałbym na kim wyładować złość. Mieliśmy do przerzucenia jakieś trzy i pół tony, co w praktyce, na chłopski rozum jest nielichym ciężarem. Spojrzałem w dół, dostrzegłem swoją mazdę i przejeżdżającą obok niej ciężarówkę z napisem - your m&s free farm potatoes. Wiatr był nieznośny.Trzeba pomyśleć o takiej kurtce – stwierdziłem. Bez zbędnych ceregieli jęliśmy naciepywać. Maszyna formatu dwóch dorodnych kombajnów, zaprojektowana przez firmę – Peter Cox - zajmowała prawie dwa piętra i fundowała ziemniakom taką turbulencję, że te wypadały z niej golusieńkie. Prosto pod noże, a potem do kotłów, które pracując jeszcze na pełnym etacie miałem zaszczyt obsługiwać. Firma niewątpliwe dbała o mój systematyczny rozwój i podnosiła kwalifikacje. Bez wahania zaprenumerowałbym, gdyby wydawali jakiś regularnik. Darzyłem sentymentem miejsce przy kotłach. Rozumiecie. Teraz głowę zaprzątała mi nową znajomość, oswajanie przestrzeni, naginanie języka, a przede wszystkim, niemal mantryczne naciepywanie ziemniaków do dziory, co to jest ruchomą paszczą dwu kopulujących z hukiem kombajnów.
- Gdzie tu jest miejsce na twórczość? – spytałem.
- W piczy – odpowiedział Jurij.
- Gdzie tu jest kurwa zegarek? O której idziemy na prestavku? – spytałem.
Odpowiedział: - Mozete jest a pit tu. Zajtra wez se jedlo na vrchol a dnes sa mozete ist – co miało znaczyć mniej więcej, że nie ma żadnych przerw. Trochę jak na budowie, siadasz na murku; zjadasz dwie kromki z paprykarzem, wypijasz piwo lub kawę i wracasz do roboty.
Powiedziałem: - Że niby co, mam siadać na mokrej palecie i pilnować ziemniaków, czy nie kiełkują? – Zdjąłem kask.
- Dnes mozete ist – odpowiedział.
- To ważne Jurij, jak się będziemy traktować. Idę – powiedziałem i zdecydowanym krokiem ruszyłem do windy. Winda czekała. Obok niej, na litym murze wisiała tabliczka z napisem – Mind your head – że niby co – pomyślałem – że mam przemyśleć swoją głowę? Zasunąłem metalową kratę i zjechałem w dół. Przejażdżka trwała nie dłużej niż dziesięciu sekund, w sam raz aby stwierdzić, że Jurij podobny jest do Kacpra Hausera. Przed wyjściem wcisnąłem przycisk bezpieczeństwa. Na parkingu już tak nie wiało. Wsiadłem do samochodu. Zdjąłem polar i przekręciłem kluczyk. Odwróciłem się do tyłu. Na foteliku leżała butelka z wodą, kilka płyt i tofinki. Poczułem ulgę.

2010-04-23

taxi central

Czy tak nadchodzi koniec? – to koniec powiedzieli – Umarli wygrali.

Czasem myślę, że najlepiej spożytkuję tę odrobinę szczęścia nie wychodząc z domu. Zza okna obserwując jak wszystko zaczyna się kończyć. I nie ma w tym nic złego. Wystarczy, że będę powtarzał - nie ma w tym absolutnie nic złego. Odkąd pamiętam świat rozpuszczał się w samym sobie. To zawsze wystarczało. Siedzieć i gapić się w sufit, a i tak jest już nadto ciekawie, wprost nie do ogarnięcia. W którymś momencie zaczynasz się trząść i wtedy lepiej mieć kogoś przy sobie. Kogoś z kim obejrzysz fakty i zaśniesz. Z kim wymiana informacji będzie sprowadzona do minimum, bezwzględnego, wystarczającego do zachowania równowagi minimum. No i gandzia, wszyscy utożsamiają ją z równowagą. Weź ten pierwszy lepszy przykład z filmu, z tego o tykających zegarach. Kojarzony ze śmiercią i z zaślubinami. Jest w tym oczywiście coś więcej. I o to więcej, o nic innego, jak o to ulotne więcej się rozchodzi. Nawiasem mówiąc whyte & mackay doskonale spełnia rolę rozpuszczalnika.

2010-04-07

industrial estate

Przeprowadziłem eksperyment z jeżykiem. Zgodzono się abym pracował mniej. Dyskietki odeszły do lamusa, bezpowrotnie. Niejeden głodny kawałek. Zgodzono się abym pracował mniej. Myśl o tej chwili staje się moim fetyszem. Przeprowadziłem eksperyment z jeżykiem. Dyskietki wspominam stale.

2010-04-02

biological

Dlaczego współcześni mi myśliciele nie mówią nic o współczesnej mi muzyce? Fakt. Wyartykułować jej nie sposób. To jak zapodać sobie w kanał i chcieć równocześnie opisywać, jakby pisało się podręcznik medycyny, zmiany zachodzące w purpurze żył. Niczego więcej nie pragnę, jak zapodawać sobie w ten kanał nutą francuskich duetów, przetwornikami najwyższej jakości. Mieć przed sobą co najmniej pięć godzin do świtu. Myślę, że właśnie tak działa heroina, myślę, że gdyby dać jej ciało, głos i nazwisko byłaby mi jak siostra. Że byłaby między nami odgórna więź, jak między bliźniakami. To nie to, że ta muzyka tak na mnie działa. To skład mojej krwi. Hemoglobina ścina się niczym białko wrzucone do wrzątku po wpływem najmniejszego niemal szmeru skręconego w tę mańkę. Z niej bierze się wszelki jad. Układ nerwowy na wołanie kwaskowej nuty wykrzesza z siebie zapas serotoniny przeznaczony na następne trzy, cztery dni. W przyrodzie nic nie ginie, za wszystko trzeba zapłacić. Wykrzesza i zasysa z desperacką siłą podobną topielcowi chwytającego pierwszy oddech. Wykrzesza i spożywa w czasie tak krótkim, że nie jestem pewien, czy to aby nie tylko krótkotrwała arytmia serca. Dzisiaj to samo spotkało mnie na parkingu przed Lidlem. Jonasz siedział z tyłu, wyszedłem wypiąć go z fotelika i nagle ściemniała wizja. Musiałem się oprzeć. Serce zadudniło jak rażone gromem po czym umilkło. W takich chwilach człowiek czuje się naprawdę zdezorientowany. Pomyślałem, że to może przez tą fabrykę, że za dużo pracuję. Trwało to nie więcej niż 5 sekund, ale to jak pięć sekund ni stąd ni zowąd brutalnie wyrwane z życia przez obcą siłę. Pierwsza myśl jaka dopada wtedy człowieka to, iż właśnie otarł się o zawał. Po chwili wszystko wróciło do normy. Tymczasem francuski duet jebudu, czterdziestą minutę niczym fluoryzująca sinusoida wysysa co najlepsze z mych trzewi. Zdrowa, wirująca toksykologia. Tymczasem zapełnia się kolejna szklanka z wodą cytrynową i muszę to wreszcie powiedzieć – jestem przeciwnikiem wód smakowych, szczególnie tych truskawkowych i brzoskwiniowych, ale… whisky z wodą cytrynową jest zdecydowanie lepsze od whisky z kolą. Nadaje się do picia na ciepło i nie trzeba myć po tym zębów. Można się schlać i sru, prosto do łóżka. Wcześniej, kiedy brakowało koli, dolewałem soczki w kartonikach, ale były zdecydowanie za słodkie, no i na drugi dzień Joncio nie miał co pić. Później próbowałem z pomidorowym i w końcu z rosołem. Z rosołem nie wyszło najgorzej, ale na drugi dzień Joncio musiał jeść serki z tesco zamiast zupki. Teraz do whisky dolewam wody smakowej, cytrynowo-limonkowej i jest to drink jak należy, drink we właściwych proporcjach. Słodko-kwaśny. I serce po takim napoju jakby nabiera wigoru i głowy nie ściska i dusza mniej skamle. Krew lepiej krąży, cera jaśnieje i przede wszystkim od kwasów tłuszczowach wody smakowe są tańsze.

2010-04-01

staying alive

Jestem czerstwy chlebek z serkiem, który smakuje, jak grzybek. Sam jestem grzybek, sam jestem czerstwy i sam jestem serek.

To obłudne, jestem tym serkiem śmierdzącym, pije te piwko jedno z tańszych i piszę o obłudzie.

Zwrot, który musi się dokonać, który się dokonuje tyczy nieco szerszego spektrum. Ja, pogoda, godziny, ona, świat. Świat, opór, twórczość, ja.

UK jest państwem, gdzie wyrzuca się najwięcej jedzenia w całej unii. Codziennie jestem świadkiem tego i jakoś mnie to specjalnie nie rusza. No, rusza na tyle aby o tym powiedzieć. Nie więcej. Nigdy nie potrafiłem udawać, że wczuwam się w cudzy ból czy nieszczęście. Owszem porusza mnie to, ale nie tak jak innych. Zdarza mi się nie pohamować śmiechu w tragicznych sytuacjach. Nikt z moich bliskich zdaje się tego nie rozumieć. Oglądanie wiadomości jest jak spalenie papierosa. Nie czuję nic prócz lekkich mdłości. Niewiele jest tak słusznie sztucznych i teatralnych miejsc jak empatia, z tej przyczyna w niektórych przypadkach obrasta ona takim ładunkiem komizmu, że tylko prawdziwie osobista tragedia może powstrzymać ten proces, a i to nie zawsze pomaga.

Obserwuję ziemniaki wpadające do bojlera z wrzącą wodą. Hipnotyzujący obraz jeśli przytrzymać tak chwilę. Zdają się bawić w berka. Tym razem dałem im naprawdę dużo przestrzeni. Jakaż to rozkosz tak płynąć na ruchliwej wodzie – jakaż to rozkosz poruszać się tak w swoim wnętrzu. Zachichotały. Wyciągamy.

jezus żyje i ma się dobrze





























east wemyss

2010-03-31

Lady Gaga

Tu przynajmniej nie wieje. No i nie kapie nic na głowę – pocieszam się. Na zewnątrz potężny huragan. Leje bez przerwy od kilku dni. Fale sięgają kilku metrów. Ruch jest utrudniony. Po pierwsze z powodu kałuż wielkości bajor morawskich, po drugie większość przybrzeżnych ulic jest zamknięta. Istnieje ryzyko, że fala dosięgnie twój samochód. W najlepszym wypadku można oberwać kawałkiem falochronu. Jednym słowem - typowo szkocka aura.
Cholera. Dostaję białej gorączki od tych ziemniaków. Mam wrażenie, że zasypują całe moje życie. Zamieniam kilka lakonicznych zdań z rudą Szkotką obok, odpycham się nogom i spływam. Cały dzień przy nich stoję i pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno miałem ciepłą posadkę w banku. Samochód służbowy, szefową w obcisłej kiecce, garnitur i paliwo bez limitu. Jeździłem po całym województwie próbując sprzedawać kredyty przedsiębiorcom z segmentu SME (small and medium businesses). Smeszne to były wyprawy. Fikcyjne telefony, laptop pod pachą, spotkania z ludźmi najróżniejszej maści mieniących się prezesami. Byle jak najdalej od biura. Nie potrafiłem wysiedzieć za biurkiem dłużej niż pół godziny. Ta branża to przekwitły kwiat kapitalizmu. Tylko tu możesz jeździć nowiutką Toyotą na krajoznawcze wycieczki, pić kawkę w kawiarenkach pod ratuszem, pstrykać zdjęcia gołębiom i jeszcze będą ci za to płacić. Wystarczy, że od czasu do czasu odwiedzisz właściciela cementowni i spytasz czy nie potrzebuje nowej betoniarki. Jakich ludzi ja tam nie spotykałem? Pomysłowość ludzka, wbrew powszechnej opinii nie zna granic. Jeśli rozmawiamy o pozyskiwaniu środków z Unii, kreatywnością bijemy wszystkich na łeb. Prąd z kukurydzy, świńska pasza z trocin, salon masażu dla kierowców z Ukrainy, etc. Nie sprzedałem nic. Nie zrobiłem najmniejszej transakcji. Tyle rozmów. Z takim warsztatem, z kunsztem godnym niejednego sofistyka, z erystyką znaną na pamięć, bezlitośnie prałem banie tym oprychom ze wschodniej ściany. Przynajmniej takie miałem mniemanie. Do diabła, na początku naprawdę się starałem. Wycieczki zaczęły się nieco później. Nie zagrało. Coś ewidentnie przeczuwali. Mogłem w nieskończoność strzępić sobie język, nie potrafiłem wzbudzić zaufania. Tylko raz. Jeden, jedyny raz naciągnąłem dwu gości z Biłgoraja na rachunek firmowy. Firma była w podbramkowej sytuacji. Obiecałem im, że jeśli najpierw otworzą konto, w procesie kredytowym będą traktowani na preferencyjnych warunkach. - Zawsze dobrze traktujemy klientów banku, nie będzie najmniejszego problemu z zakupem tego parku maszynowego. W systemie będziecie widnieć już państwo na zielono - powiedziałem. Połknęli haczyk i od tej pory już nikt nie mógł powiedzieć, że jestem nierobem. Miesiące mijały, stałem się podróżnikiem. Wiedziałem, że nadejdzie ten dzień i nadszedł. Zażądali prawdziwych, wymiernych wyników. Liczb. Nic już nie byłem w stanie zrobić. Tu much flou for them. Byłem za dobry w tej gadce. Ci goście, po tym jak miażdżyłem wszystkie ich wsiowe argumenty, czuli się omamieni. Ktoś, kto prowadzi duży biznes musi czuć, że sam podejmuje decyzje. Grałem w tą nutę i rżnąłem głupa od początku do końca. Zawsze jednak coś podejrzewali. Widzieli we mnie cwanego naciągacza z wyższym wykształceniem. A człowiek miał takie dobre intencje. To wina bruzd na mojej twarzy. Nie byliśmy złym bankiem, wręcz przeciwnie, jeśli o jakimkolwiek banku można powiedzieć, że jest dobry. Starałem się. Pragnąłem utrzymać tą pracę by w końcu zacząć sprzedawać i godnie zarabiać na życie. Wyszła kiszka. Betka, koleżanka z biura, pulchna, chichocząca blondynka udzielała kredytów po kilka milionów i kasowała kilkudziesięciotysięczne prowizje. Byliśmy razem w akcji i nie robiła nic prócz prymitywnego, wulgarnego przewracania oczami i wypinania cycków. Chichotała jak naćpana. Załamałem się. W świecie biznesu umiejętności handlowe, nie licząc tej jednej, to mit. Teoria negocjacji to pic na wodę. Nie sprawdza się. Postanowiłem skończyć z tą maskaradę. Nie mówiąc nic Monice – tzn. szefowej, zacząłem szukać nowej posady. Świat finansów, prócz wrażenia, że sprzedaje się bańki mydlane, dawał jednak wiele możliwości. Z tak bogatym doświadczeniem, setką szkoleń, umiejętnością słuchania, lekkomyślnością byłaby zmiana branży.

Logicznym następstwem bankowości jest doradztwo finansowe. Wylądowałem na rozmowie w ekskluzywnie wykończonym gabinecie, z ekspresem do kawy za dobrych parę tysięcy, gdzie dziewczyna, szefowa działu kadr, w trakcie zadawania rutynowych pytań pokazała mi majtki. Tylko skrawek i tylko PRZYPADKIEM, jednak byłem wstanie dostrzec wzór. Tam mi się wydaje. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś nowoczesne metody rekrutacji i że nie można dać się zwieść. Przez ten incydent nie bardzo mogłem zebrać myśli. Gadka nie chciała się kleić i byłem coraz mocniej przekonany, że ona jest na tym stanowisku świeżakiem. – Musimy jeszcze chwilkę zaczekać na prezesa – powtarzała. Nie żebym czuł się niezręcznie, miałem obcykane te gierki. - W to mi graj maleńka – powinienem powiedzieć. Było w niej coś z dziewczęcej naiwności, jakaś ironia w tym i przekorność. Dorosła osoba, szefowa działu kadr, trzymałem w ręku jej wizytówkę. Miała okulary w bordowych oprawkach, lekkiego zeza, około trzydziestu lat, kremowe majtki w niebieskie kwiatki i zwiewną kieckę. Dzbanek z wodą był prawie pusty. Nie potrafię teraz powiedzieć jak długo to trwało. Pamiętam, że tego dnia wszystkim doskwierał upał. Gapiłem się w cytrynę na dnie szklani samemu czując się jak najdorodniejszy owoc cudownego wynalazku, jakim jest klimatyzacja. Miałem na sobie granatową marynarkę w prążki i to było ok. Kupiłem ją w szmateksie za 25 złotych. Leżała naprawdę idealnie. Musiało być koło południa. Szefowej powiedziałem, że jadę do drukarni robić leasing na maszynę Gutenberga. Ukręciłaby mi łeb wiedząc, że jestem na rozmowie kwalifikacyjnej. Siedzieliśmy bez słowa, rolety były spuszczone do samej ziemi. Czułem coraz większe ciśnienie na pęcherzu. Wszedł prezes. Nie zdążyłem nawet odchrząknąć, a już potrząsał moją ręką. Szczerzył bezczelnie do mnie swoje białe zęby i trząsł nią jakby to nigdy nie miało się skończyć. Odpowiedziałem wymuszonym uśmiechem. Usiedliśmy. Zorientowawszy się z kim mam do czynienia podszedłem do tablicy. Saga rodu milczy – zagaiłem pierwszy. – I bez wątpienia. – Odpowiedziała kadrowa. Wyraźnie usiłowała go bronić. Pierwsze jego gesty uzmysłowiły mi, że miałem rację. Ta dziewczyny to pracownica miesiąca. Dalej rozmowa poszła zaskakująco gładko. Jakbyśmy oboje zapomnieli w jakim celu to wszystko. Po kilku minutach wiedziałem, że chcę pracować dla tego gościa. Teraz myśląc o tym widzę, że mogło to wyglądać dwuznacznie. Cóż. Artur, bo tak nazywał się prezes, był naprawdę w porządku. Emanował ufnością i ciepłem. Do tego używał zajebistych perfum. To chyba zabrzmiało jeszcze gorzej. Zaraz wyjdzie na to, że bronie praw gejów. W co ja się pakuję? Teraz w dodatku nic nie słyszę. Czy ja przekraczam granice? Artur czaił rozumiesz takie rozkminy. Kiedy tylko dowiedział się, kim naprawdę jestem, powiedział – ja też piszę. Ja mu na to – potrzebujemy pieniędzy na szmirę, może udzielił byś nam mecenatu? Problem zaczął się w momencie, kiedy zaczął nalegać abym opublikował któryś z jego tekstów. Kazał się podpisywać – jej perioratywność. Dobrze, że nie Królowa śnieżka – pomyślałem. Teksty zaczynały się w stylu – wolna uciekła z grabieży. Albo - https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZdrkxMG-7739fJvhb7gnC0hyDybvNkV9q-ICjqsSyQb702VnQfwcuLAqfmm9QiPFH3n23Gb50AjMVDoY6XJe7lOjGb7xO12YAwRkU6qtTuRY7zARqzIqshsq2GDkzzlEdRLxDRUaSubAe/s1600-h/III-30.jpg Odpowiedziałem – niestety prezesie nie możemy tego opublikować, to straszne świństwa. Delikatnie zasugerował, że nie jest pocieszony. Miarka przebrała się w momencie kiedy, mianował tą szmatę szefem biura. Katarzyna pracowała ze mną w poprzedniej firmie. Oboje używaliśmy tej samej terminologii, przeszliśmy te same szkolenia etc. Oboje robiliśmy tak, aby klient się nie wysilał, nie czuł bólu. Różnica między nami polegała na tym, że ją zwolniono za szachrajki i machlojki, a ja odszedłem z własnej woli. W końcu i tak wypierdolili by mnie za brak wyników. Tu nas przyjęli. Widocznie nie o sprzedaż im chodziło. Jednak to Katarzyna z ładną buzią została królową balu. W kurwę.

Teraz widzę, jak rżnąc głupa w zupełnie obcym i wrogim mi świecie, od ubezpieczeń, przez bankowość po doradztwo finansowe, trafiłem na wysoki szczebel drabiny społecznej. Skończyło się na tym, że wymarzona, należąca się jak psu zupa, prowizja wzbiła się w stratosferę. Co prawda dostawaliśmy na koniec miesiąca okrągłą sumę, ale było to całe psinco, jeżeli uwzględnić fakt, że jest się głową rodziny i trzeba spłacać raty za lodówkę, SKOK, czynsz itp. Katarzyna – świeżo upieczona szefowa biura była tak leniwa, że pojawiała się tam średnio raz na dwa tygodnie. Nie było nad nią zwierzchnika w całym rejonie. Byliśmy pionierami. A że miałem władzę nad swoim zwierzchnikiem, w biurze pojawiałem się jeszcze rzadziej. Ponieważ kiedyś poprzysięgłem sobie, że już nigdy, żadna kobieta nie będzie moją przełożoną musiała jeść mi z ręki. Widywaliśmy się tylko w Warszawie, na żądanie prezesa. Takich wspólnych wypadów było kilka, może kilkanaście. Za każdym razem byłem na Artura bardziej wściekły. Nigdy nic nie opublikujesz złamasie – miałem ochotę krzyknąć mu w twarz. Nasz region był najsłabszy w Polsce, była to czarna dziura na mapie kraju, gdzie od początku istnienia biura nie zrobiono żadnego kredytu. To ja je założyłem, więc było się z czego cieszyć. Czasy prosperity – powtarzałem. Jest się z czego cieszyć. Prosperita niestety, jak to przynajmniej raz na dekadę z prosperitą bywa wzięła nogi za pas. Wzięła i spierdoliła.

Przyszedł czas, że ludzie z tego małego półświatka zaczęli kojarzyć moje nazwisko. Przez pół roku nie mogłem znaleźć pracy w żadnym banku. Nigdzie. Tak mi nasrali w papiery, że nawet na handlowego przedstawiciela mnie nie chcieli. Nawet na zwykłego sprzedawcę glazury i terakoty. Już po pierwszym miesiącu bez pracy opublikowałem tekst Artura. Miałem nadzieję, że jakoś odkręci to wszystko, że się nade mną zlituje. Tym razem kazał się podpisać – Qurrelle. Na bezrobociu wytrzymałem ponad pół roku nim zrozumiałem, że zwyczajnie nie mam szans w tym mieście. Raz puszczonej plotki nie można tak po prostu wybielić. Dla wszystkich byłem handlarzem bez wyników. W moim CV wszyscy widzieli tylko ucieczki w podskokach po tym, jak już więcej spierdolić się nie dało. A teraz swoją lekkodusznością, oraz ciągłymi sprzeczkami na temat tajemniczych zaszłości z panią dyrektor, pogrzebaliśmy biuro w Lublinie. Tłumaczyłem mu, że dziewczyny bardzo się starają i że najpierw musimy zbadać teren, zapoznać się z nowymi produktami, oswoić ludzi z nową marką, zrobić reklamę itp. Dziewczyny potakiwały głowami i wracaliśmy do domów. Prezes wydawał się usatysfakcjonowany. Mimo narastających napięć, nie ruszaliśmy sprawy. Kwiatki usychały i nikt nie wynosił śmieci. Spod mojego biurka zaczęło śmierdzieć. W pewnym momencie przychodziłem do biura prawie codziennie. Piłem kefir i wertowałem gazety. Eminem był wtedy najbardziej popularny w sieci. Nim się spostrzegłem zużyłem trzy laserowe tonery na drukowanie szmiry. Z szafy znikał papier. Czasem pomagali znajomi.Tchnęliśmy w to biuro życie. – Rafał trochę głupia sprawa, ale tydzień temu zamówiłyśmy toner za prawie trzy stówy, a ten przed nim był wymieniany raptem kilka dni wcześniej. Dzisiaj chcemy drukować umowy, a ten toner znowu jest pusty. Z szafki zniknęło osiem ryz papieru. Podobno przychodzą tu jacyś ludzie wieczorami i palicie światło. Rafał co się stało z tymi tonerami, to prawie 900 złotych? – pyta Katarzyna. Normalnie bym się zarumienił, rzeczywiście trochę zdębiałem. – W biurku masz pełne szuflady kartek zadrukowanych jakimiś świństwami. Byłyśmy na stronie internetowej tego co tam drukujesz. – Wiedziałem już do czego zmierzają. – Wypadałoby odkupić chociaż jeden toner. – Za tydzień ma tu przyjechać Artur. Kaśka – chyba nie możemy im wysyłać tych faktur? - Kaśki były dwie. Ta co została szefem biura i ta co w hierarchii firmy była pode mną. – Nie możemy. – odpowiedziała Katarzyna. - Wiemy kim jesteś. - I owszem. Wiedziały. Nie odkupiłem tonera. Czułem, że zbliża się koniec i już tylko kwestia, kto pierwszy zda sobie z tego sprawę. Pierwsza oznaka kryzysu miała miejsce, kiedy prezes kazał nam zakładać działalności gospodarcze. Była to dla niego oszczędność o tyle, że nie musiał płacić nam zusu. Do ręki dostawaliśmy mniej więcej tyle samo. Wmawiał nam, że jesteśmy twardą firmą o stabilnej pozycji na rynku i nic nam nie grozi. Miałem działalność od czasów handlu kalesonami, wystarczyło ją tylko odwiesić. Niby proste, a zeszło dwa miesiące użerania z urzędnikami. Dla Katarzyn założenie działalności stanowiło nie lada wyzwanie. Szczerze mogę powiedzieć, że była to właściwie jedyny praca, jakiej się w tej firmie dotknęły, której z resztą lwią część wykonałem sam. Kiedy, w końcu, przedstawiliśmy prezesowi nasze wpisy do ewidencji, regony i zaświadczenia z ZUS był wyraźnie zadowolony. Zapomniał, a raczej wyraźnie nie chciał nas rozliczać z wyników. Później miało się okazać, że już wtedy szykanowany był przez akcjonariuszy. W dwa tygodnie później złożył wymówienie. Było to równoznaczne z wyrzuceniem nas na bruk. Co prawda firma przetrwała recesję, tytułem samoobrony weszła w fuzję z inną, większego kalibru. Zmieniła nazwę na – Doradcy 24. Spytałem Katarzyn i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że bez Artura, z tak wsiowym nadrukiem na wizytówce nie będziemy pracować. Nie żegnając się, nie sprzątając z biurka, nie oddając telefonu służbowego ani laptopa, zabrałem nogi za pas i uciekłem z kraju. Nie mam pojęcia jak skończyły Katarzyny. Podejrzewam, że także one miały problem z utrzymaniem się w branży. Czasami, przy krojeniu ziemniaków wspominam te czasy. Łączyła nas, specyficzna, więcej niż czysto biznesowa więź. Byliśmy pionierami. Nieobecnymi Doradcami. Hmnn… 20 minut do brejka. Ryż na mleku, cafe latte, banan z wczoraj i ostatni wegetariański seans tej burzliwej nocy. Pogoda bez zmian. Zaczynam się martwić o powrót do domu. Safety gloves and a knife in my hand. W radiowęźle Lady Gaga. W domu risotto z pieczarkami.