2011-03-12

pepperminta



Jestem Peperminta. Tu zostałam urodzona. Babcia mówiła, że rodzimy się zawsze w odpowiednim momencie. Jestem chyba typem marchewki. Coś wam pokażę. Od babci wiem jak można hipnotyzować kolorami. Na naszej rogówce mamy czopki odbierające kolory – niebieski, czerwony i zielony. Te czopki trzeba pobudzić. To rodzaj masażu oka. Jeśli znajdziemy właściwą kombinację, będziemy mogli pokonać lęk.

wiedza jaką się tu przekazuje ma już tyle lat ile wy wszyscy razem.

2011-03-10

jak opanować grę na organkach w 5 minut (remikstura)

Praca mnie męczyła i śmierdziałem psami. Ludzie odsuwali się ode mnie w tramwaju jak od człowieka pracującego w składzie ze skórami albo oczy robiły im się okrągłe i opuszczali kąciki ust. Od wczoraj przywykłem już wszystko stawiać na jedną kartę. Utrapienie z warczeniem i gryzieniem się piesków. Statki nie płynęły do Indii. Statki stały nieruchomo. Żaden statek nigdzie się nie wybierał. Wszystko to razem na jakiś czas mnie przygnębiało. Wydawało się być pozbawione spontaniczności. Postałem chwilę, pomyślałem. Pozostało we mnie uczucie niespełnienia. Czuję, że nie stawiłem czoła niczemu nieznanemu. Jeżeli wygoda jest wszystkim, czego mi potrzeba, czym różnię się od ameby?

Kiedy jedno moje „ja” ponosiło klęskę, inne czekało już, żeby je zastąpić. Zaakceptowałem siebie, jako człowieka samotnego. Potrzebuję narkotyku.

Sądzę, że było około siódmej, kiedy się ocknąłem; w pokoju było jasno. Spałem prawdopodobnie bardzo długo. Głowa ciążyła mi, bolała. Byłem zesztywniały i zimny. Zerwałem się. Usiadłem na krześle. A na tronie niebieskim siedział Bóg i przyglądał się bacznie procesowi mej zatraty. Na dnie zaś piekieł sapały z niecierpliwości diabły. Żyję tu, rzecz prosta, w bezustannym niepokoju. W poprzednim wcieleniu odczytując motto towarzystwa ubezpieczeń („Pomagamy w potrzebie”) jako formułę obowiązków likwidatora szkód, pomyliłem się fatalnie co do właściwych celów towarzystwa.

Postąpiłem krok ku drzwiom, stanąłem i zagapiłem się w jakiś punkt na ścianie, gdzie wisiał mały dzwonek z rzemiennym paskiem. Muszę wyjść z domu i odbyć dłuższą przechadzkę. Odskakuję od ściany. Doprawdy, takie postanowienie byłoby zupełnym szaleństwem, spowodowanym jedynie zbyt długim życiem na bezsensownej swobodzie. Całymi godzinami mogę skradać się po korytarzach i nie słyszę nic prócz przypadkowego szelestu. Oczywiście mogę robić to w spokoju, bez zbytniego pośpiechu. Szmer jest z resztą stosunkowo niewinny. W wielkich domach towarowych przechodzę nie oglądając się za siebie. Potem jednak zatrzymuję się pod warstwą mchu, którą niekiedy przez pewien czas pozostawiam nietkniętą. Żeby wszyscy o mnie mówili, opowiadali moją historię, podziwiali mnie, chwalili i oddali hołd. Możliwe, że kilku ludzi darzy mnie współczuciem, niestety nie czuję tego w ogóle. Moje zwątpienie w samego siebie często sprawia, że czuję, iż może nigdy nie będę zdolny do czegoś oryginalnego. Nikt nikogo nie rozumie. Czyżbyś mógł to w rozsądny sposób usprawiedliwić? Niełatwo jest przezwyciężyć stan depresji, nawet zdobywając się na energię. Jestem brzydki. Unikam uśmiechania się, ponieważ uśmiech odsłania moje nierówne, nieregularne, pozbawione połysku zęby. Zrywam się z krzesła, biegam wokół stołu, poruszam głową i szyją, rozpalam płomień w oczach, napinam mięśnie. Lubię zapalić trawę lub wziąć procha i nieźle się zaprawić. Mówię poważnie. Czytam regularnie „Przegląd Deprywacji Sensorycznej”. Te rzeczy wchodzą łatwo, albo wcale nie wchodzą. Tak. Moja edukacja przynosi coraz lepsze rezultaty. W oczach świata… jestem zwyczajnym człowiekiem. Ale nie dla mojej duszy. Dla niej jestem wielką chwilą. To zdumiewające, jak dobrze się bawię, kiedy mogę się pozbyć tego dokuczliwego hamulca, jakim jest sumienie. Mimo to zdarza się, że nie mam orgazmu. To sprawa emocji. Jest to moje wielkie odkrycie. Nie można unikać prawdy.

Często śni mi się ten sam koszmar. Zaczynam rozumieć. Z wolna dochodzę do przekonania, że nic nie osiągnę. Zawadza mi wszystko. Wszystko, co czyniłem dotychczas, wydaje mi się teraz zbyt pochopne. I jeszcze dokonuję nowych, zbytecznych odkryć. Złudy… marzenia! Chcę krzyczeć, ale potem myślę, do diabła, jestem romantycznym cynikiem, potrzebuję i chcę tego, więc czemu nie? Niewiele miejsca pozostaje w umyśle na przyjęcie czyjejś uwagi. Zresztą szukanie korzyści zawsze trąci próżnością, jak gdybyśmy pragnęli uwieńczyć własne czoło wawrzynem albo włożyć ordery na majówkę, mimo że w zaproszeniu nie było o nich wzmianki, chociaż więc ego jest (podobno) wiecznie nienasycone, warto pamiętać, że długotrwałe powodzenie to rzecz równie bez znaczenia co długotrwały brak powodzenia. Moja przeszłość jest jedynym firmamentem wartym poznania, a jaj jestem jego jedyną gwiazdą. Uświadomiłem sobie, że bez względu na swój mistycyzm, żaden kościół i żaden sakrament nie może ochronić mnie przed ostatecznym zagrożeniem. To jak produkcja filmów specjalnego rodzaju lub mających specjalne cechy, jak na przykład film, którego druga część stanowi ścisłą tajemnicę niedostępną dla dziewcząt i kobiet, czy pisanie powieści z ostatnim rozdziałem w postaci torby plastikowej wypełnionej wodą, którą można wprawdzie dotknąć, ale nie wolno wypić. Nie jestem też przeznaczony do życia pod gołym niebem. Trudno powiedzieć, żeby można się było przyzwyczaić. Nie można. Wypluwam pożywienie. Pragnę wdeptać je w ziemię. Nie mam potrzeby jeść, a właściwość ta stanowi mą oryginalną, przyrodzoną cechę. Wiem, że czas mój jest odmierzony. Nie potrafię powiedzieć, czy samoświadomość jest źródłem energii, czy impotencji. Charakterystyczny dla takiego stanu odruch to gładzenie brwi małym palcem. Proszą mnie, żebym się zapisał do drużyny siatkówki. Odmawiam, bo uczciwość nie pozwala mi czerpać korzyści z mojego wzrostu. Wyróżniam się poniekąd tym. I stwierdzam, że o dziwo – nie jest ze mną tak źle. Po raz pierwszy doznałem tego wyraźnie. Zaraz wyjmę gitarę. I zaśpiewam piosenkę o męskim życiu na prerii. Z godnością, z ufnością, a nawet z radością i cisnę wątróbki kurze flambe w cały ten ambaras. W ten sposób skutecznie rozwiążę „sprawę”. Uporam się z potwornymi sprzecznościami za pomocą płonących dróbek kurzych i wtedy odśpiewam pieśń. To mi się należy. Zdawało mi się teraz, że wreszcie nadeszła moja chwila albo raczej że nie nadeszła. Jako palący odczuwałem brak papierosa. Zachodziłem w głowę dlaczego. Nawet ów przekornie beztroski czas na wpół wymuszonej wesołości, zakończony wypadkiem na sankach, jawił mi się teraz we wspomnieniach w pięknych i rajskich barwach utraconej krainy radości, której echo wraz z zamierającym bachusowym odurzeniem dochodziło do moich uszu już z bardzo daleka. Dlaczegóż, u licha, nie czyniło się wokoło mnie jaśniej? Musiało się to stać natychmiast. W swej wyobraźni i odczuciu byłem niebem, przez które przeciągają chmury, polem bitwy pełnym walczących ze sobą hord, i czy to radość lub rozkosz, czy cierpienie lub depresja, i jedno, i drugie rozbrzmiewało wyraźniej i donośniej, opuszczało moją duszę i przystępowało do mnie z zewnątrz, układając się w harmonię tonów i szeregi dźwięków, które słyszałem jak we śnie i które bez udziału mej woli brały mnie we władanie. A gdy czasami przerywały burze, gdy zimny, nieprzerwany huk walących się z góry wód był zagłuszany namiętnym, pełnym skargi szumem wzburzonego jodłowego lasu lub na strychu wątłego domu tysiące tajemniczych odgłosów bezsennej letniej nocy nasilało się z każdą chwilą, ja leżałem pogrążony w beznadziejnych, płomiennych marzeniach o życiu i miłosnej nawałnicy, gniewny i ubliżający Bogu, i wydawałem się sobie nędznym poetą i marzycielem, którego najpiękniejszym pragnieniem jest przecież tylko migocząca bańka mydlana, podczas gdy tysiące innych wokół mnie, rozradowanych swą młodzieńczą energią, wyciągało w triumfalnym geście dłonie po wszystkie laury tego życia. No tak, w baśniach wszystko uskutecznia się w locie i tę pociechę należy także zaliczyć do baśni. Najmilsi stróże ładu i porządku zmykajcie stąd w te pędy i weźcie udział w sześcioletnim wyścigu kolarskim, który właśnie za chwilę rozpocznie się na rogu Gdzie-indziej i Tylko-nie-tutaj. Ach, ileż rzeczy może się przydarzyć. Na wszelki wypadek muszę mieć niezachwianą pewność, że istnieje w jakimkolwiek miejscu łatwe do osiągnięcia, całkowicie swobodne wyjście. Zagrażają mi nie tylko wrogowie z zewnątrz. Istnieją oni także pod ziemią. Nie widziałem ich dotychczas nigdy, ale mówi się o nich w podaniach i święcie wierzę w ich istnienie. Na szczęście podręcznik geografii, zawierający mapy najważniejszych kontynentów, jest dość duży, aby zasłonić zwykły, czarny brulion, w którym prowadzę ukradkiem pamiętnik.

Myślałem już, że wszystko rozwija się zgodnie z planem. I znów katastrofa. Podejmuję odpowiednie kroki, uzyskuję poprawne odpowiedzi, a żona i tak mnie rzuca dla innego mężczyzny. Być może ponowne przeżycie dzieciństwa w końcu mnie uratuje. Bylebym tylko mógł siedzieć spokojnie w klasie robiąc swoje notatki. Moi rówieśnicy nie mogą się nadziwić, że nie chcę wcale uchodzić za niewinną ofiarę. Nie potrafię bez przerwy galopować po krzyżujących się i prowadzących w poprzek krużgankach. Teraz zmienię swoją metodę. Cokolwiek się stanie, będzie to niewątpliwe i uzasadnione. Powinno się rozwiązywać wiele ciekawych zadań wziętych z życia, przy których posługiwanie się ułamkami jest konieczne. Rozróżnienie między dziećmi a dorosłymi, choć może przydatne w pewnych okolicznościach, jest w gruncie rzeczy tylko pozornie słuszne. Mogę liczyć tylko na siebie. Ta pewność albo przywróci mi spokój albo wtrąci mnie w rozpacz. Wolę, żeby to nowe życie przebiegało w sposób typowy; błagam Cię, Boże, pozwól mi być człowiekiem przeciętnym. Takie wnioski odbiegają jednak dalece od intencji tych, którzy mnie tu zesłali – oni wymagają tylko, żebym w r ó c i ł n a w ł a ś c i w ą d r o g ę. Nie, nie ma żadnych rozsądnych przyczyn, ażeby coś podobnego uczynić.

Muszę w duchu się przyznać. Zbyt wiele myślę. Wychodzę przed siebie. Wkrótce jednak powracam. Jest to moje wielkie odkrycie dokonane podczas pobytu w szkole. Można to nazwać głupotą, mnie jednak sprawia to niewypowiedzianą radość i napawa spokojem. Gdy chcę przeprowadzić nowy, zupełnie dokładny plan, chwytam na chybił trafił, cokolwiek mi wpadnie w zęby, wlokę, dźwigam, wzdycham, jęczę, potykam się i wystarcza mi już wówczas jakakolwiek dowolna zmiana obecnego, nadmiernie moim zdaniem ryzykownego stanu rzeczy. Powinienem był wcześniej się nad tym zastanowić i zatroszczyć się o rozwiązanie problemu. Postanowiłem więc spróbować czegoś nowego i na początek poeksperymentować z kradzieżą książek. Takie postanowienie przynosi mi ulgę. Zrozumiałem zasadę, ale wciąż się zastanawiałem: kto podejmuje decyzje? Tak więc to, co przedsięwziąłem, stanowi jedynie połowiczne i ułamkowe próby, podjęte chyba po to, aby mnie uspokoić i gdy będę trwał w złudnym spokoju – wystawić na największe niebezpieczeństwo. Próby te dają najrozmaitsze rezultaty, złe i dobre, nie znajdują jednak ani ogólnych prawideł, ani niezawodnej metody. Nie chcę się w tych sprawach bawić w różnorodne przypuszczenia. Bo cóż to jest? Trudno powiedzieć. To nie żółte zasłony. I nie kółka do zasłon. To również nie otręby w wiadrze, wcale nie otręby, ani wielkie zwierzę domowe czerwonej maści jedzące otręby z wiadra, ani mężczyzna, który wysypał otręby do wiadra, ani jego żona, ani też bankier z twarzą jak rodzynek, który ma właśnie zająć ich farmę. Z żalem nadmieniam, że nie są to: Atos, Portos i Aramis, ani to, co ich kiedykolwiek spotkało, ani to, co ich jeszcze może spotkać, jeżeli, dajmy na to, cysterna firmy Exxon przekroczy dozwoloną prędkość niedaleko Yumy w Arizonie i przejedzie jadowitą jaszczurkę, która się odrodzi w następnym wcieleniu jako Dumas-Ojciec. Nie jest to wcale homar chroniony przed swymi naturalnymi wrogami wysoką ceną albo prawdziwą brawurą, albo fałszywą brawurą, albo pragnieniem. Trzeba się spieszyć.

Chciwie wdychałem zatęchłe zużyte powietrze. Wziąłem wielką książkę. Dzieje papieży Rankego. Nie byłem zahipnotyzowany, udawałem tylko, lecz coś się stało, jakaś iskra przeskoczyła. Dowiedziałem się czegoś o nieznanym dotąd niedostatku i zdałem sobie sprawę, w jaki sposób ogólne zamiłowanie czy pragnienie, jeszcze nim stanie się sprecyzowane czy też zanim dostrzeże swój cel, przejawia się w nudzie lub jakiejś innej udręce. Podniecenie minęło. Badyl ani drgnął.

Zaczynam głęboko oddychać. Jestem już bliski decyzji, żeby pójść sobie, gdzie mnie oczy poniosą. Ostatecznie jednak mógłbym rzecz pozostawić na razie własnemu losowi.

Mam nadzieję, że teraz się to zmieni.

I jednocześnie nie mam tej nadziei.


Donald Berthelme – „Osobliwości” – 22, 194, 192, 23, 22, 17, 13, 21, 76, 113, 114, 120, 143, 164, 165,
Wolfgang Koeppen – „Młodość” – 118, 162, 143, 142
Dominika Ożarowska – „Nie udeży w nas żaden piorun” – 170,
Saul Bellow – „Przypadki Augie’ego Marcha” – 456, 507, 254, 262, 263, 264
Franz Kafka – „Nowele i miniatury” – 118, 119, 123, 124, 126, 127, 130, 132, 133, 134, 135, 140, 142, 145, 146, 147, 148, 274, 248,
Henry Miller – „Ciche dni w Clichy” – 120,
Knut Hamsun – „Głód” – 48, 38, 32, 85, 86,
Fiodor Dostojewski – „Gracz” – 44, 153, 160, 175, 176
Hermann Hesse – „Gertruda” – 31, 30,
Jerzy Kosiński – „Diabelskie drzewo” – 17, 18, 39, 47, 71, 75, 82, 83, 84, 86,