2011-03-12

pepperminta



Jestem Peperminta. Tu zostałam urodzona. Babcia mówiła, że rodzimy się zawsze w odpowiednim momencie. Jestem chyba typem marchewki. Coś wam pokażę. Od babci wiem jak można hipnotyzować kolorami. Na naszej rogówce mamy czopki odbierające kolory – niebieski, czerwony i zielony. Te czopki trzeba pobudzić. To rodzaj masażu oka. Jeśli znajdziemy właściwą kombinację, będziemy mogli pokonać lęk.

wiedza jaką się tu przekazuje ma już tyle lat ile wy wszyscy razem.

2011-03-10

jak opanować grę na organkach w 5 minut (remikstura)

Praca mnie męczyła i śmierdziałem psami. Ludzie odsuwali się ode mnie w tramwaju jak od człowieka pracującego w składzie ze skórami albo oczy robiły im się okrągłe i opuszczali kąciki ust. Od wczoraj przywykłem już wszystko stawiać na jedną kartę. Utrapienie z warczeniem i gryzieniem się piesków. Statki nie płynęły do Indii. Statki stały nieruchomo. Żaden statek nigdzie się nie wybierał. Wszystko to razem na jakiś czas mnie przygnębiało. Wydawało się być pozbawione spontaniczności. Postałem chwilę, pomyślałem. Pozostało we mnie uczucie niespełnienia. Czuję, że nie stawiłem czoła niczemu nieznanemu. Jeżeli wygoda jest wszystkim, czego mi potrzeba, czym różnię się od ameby?

Kiedy jedno moje „ja” ponosiło klęskę, inne czekało już, żeby je zastąpić. Zaakceptowałem siebie, jako człowieka samotnego. Potrzebuję narkotyku.

Sądzę, że było około siódmej, kiedy się ocknąłem; w pokoju było jasno. Spałem prawdopodobnie bardzo długo. Głowa ciążyła mi, bolała. Byłem zesztywniały i zimny. Zerwałem się. Usiadłem na krześle. A na tronie niebieskim siedział Bóg i przyglądał się bacznie procesowi mej zatraty. Na dnie zaś piekieł sapały z niecierpliwości diabły. Żyję tu, rzecz prosta, w bezustannym niepokoju. W poprzednim wcieleniu odczytując motto towarzystwa ubezpieczeń („Pomagamy w potrzebie”) jako formułę obowiązków likwidatora szkód, pomyliłem się fatalnie co do właściwych celów towarzystwa.

Postąpiłem krok ku drzwiom, stanąłem i zagapiłem się w jakiś punkt na ścianie, gdzie wisiał mały dzwonek z rzemiennym paskiem. Muszę wyjść z domu i odbyć dłuższą przechadzkę. Odskakuję od ściany. Doprawdy, takie postanowienie byłoby zupełnym szaleństwem, spowodowanym jedynie zbyt długim życiem na bezsensownej swobodzie. Całymi godzinami mogę skradać się po korytarzach i nie słyszę nic prócz przypadkowego szelestu. Oczywiście mogę robić to w spokoju, bez zbytniego pośpiechu. Szmer jest z resztą stosunkowo niewinny. W wielkich domach towarowych przechodzę nie oglądając się za siebie. Potem jednak zatrzymuję się pod warstwą mchu, którą niekiedy przez pewien czas pozostawiam nietkniętą. Żeby wszyscy o mnie mówili, opowiadali moją historię, podziwiali mnie, chwalili i oddali hołd. Możliwe, że kilku ludzi darzy mnie współczuciem, niestety nie czuję tego w ogóle. Moje zwątpienie w samego siebie często sprawia, że czuję, iż może nigdy nie będę zdolny do czegoś oryginalnego. Nikt nikogo nie rozumie. Czyżbyś mógł to w rozsądny sposób usprawiedliwić? Niełatwo jest przezwyciężyć stan depresji, nawet zdobywając się na energię. Jestem brzydki. Unikam uśmiechania się, ponieważ uśmiech odsłania moje nierówne, nieregularne, pozbawione połysku zęby. Zrywam się z krzesła, biegam wokół stołu, poruszam głową i szyją, rozpalam płomień w oczach, napinam mięśnie. Lubię zapalić trawę lub wziąć procha i nieźle się zaprawić. Mówię poważnie. Czytam regularnie „Przegląd Deprywacji Sensorycznej”. Te rzeczy wchodzą łatwo, albo wcale nie wchodzą. Tak. Moja edukacja przynosi coraz lepsze rezultaty. W oczach świata… jestem zwyczajnym człowiekiem. Ale nie dla mojej duszy. Dla niej jestem wielką chwilą. To zdumiewające, jak dobrze się bawię, kiedy mogę się pozbyć tego dokuczliwego hamulca, jakim jest sumienie. Mimo to zdarza się, że nie mam orgazmu. To sprawa emocji. Jest to moje wielkie odkrycie. Nie można unikać prawdy.

Często śni mi się ten sam koszmar. Zaczynam rozumieć. Z wolna dochodzę do przekonania, że nic nie osiągnę. Zawadza mi wszystko. Wszystko, co czyniłem dotychczas, wydaje mi się teraz zbyt pochopne. I jeszcze dokonuję nowych, zbytecznych odkryć. Złudy… marzenia! Chcę krzyczeć, ale potem myślę, do diabła, jestem romantycznym cynikiem, potrzebuję i chcę tego, więc czemu nie? Niewiele miejsca pozostaje w umyśle na przyjęcie czyjejś uwagi. Zresztą szukanie korzyści zawsze trąci próżnością, jak gdybyśmy pragnęli uwieńczyć własne czoło wawrzynem albo włożyć ordery na majówkę, mimo że w zaproszeniu nie było o nich wzmianki, chociaż więc ego jest (podobno) wiecznie nienasycone, warto pamiętać, że długotrwałe powodzenie to rzecz równie bez znaczenia co długotrwały brak powodzenia. Moja przeszłość jest jedynym firmamentem wartym poznania, a jaj jestem jego jedyną gwiazdą. Uświadomiłem sobie, że bez względu na swój mistycyzm, żaden kościół i żaden sakrament nie może ochronić mnie przed ostatecznym zagrożeniem. To jak produkcja filmów specjalnego rodzaju lub mających specjalne cechy, jak na przykład film, którego druga część stanowi ścisłą tajemnicę niedostępną dla dziewcząt i kobiet, czy pisanie powieści z ostatnim rozdziałem w postaci torby plastikowej wypełnionej wodą, którą można wprawdzie dotknąć, ale nie wolno wypić. Nie jestem też przeznaczony do życia pod gołym niebem. Trudno powiedzieć, żeby można się było przyzwyczaić. Nie można. Wypluwam pożywienie. Pragnę wdeptać je w ziemię. Nie mam potrzeby jeść, a właściwość ta stanowi mą oryginalną, przyrodzoną cechę. Wiem, że czas mój jest odmierzony. Nie potrafię powiedzieć, czy samoświadomość jest źródłem energii, czy impotencji. Charakterystyczny dla takiego stanu odruch to gładzenie brwi małym palcem. Proszą mnie, żebym się zapisał do drużyny siatkówki. Odmawiam, bo uczciwość nie pozwala mi czerpać korzyści z mojego wzrostu. Wyróżniam się poniekąd tym. I stwierdzam, że o dziwo – nie jest ze mną tak źle. Po raz pierwszy doznałem tego wyraźnie. Zaraz wyjmę gitarę. I zaśpiewam piosenkę o męskim życiu na prerii. Z godnością, z ufnością, a nawet z radością i cisnę wątróbki kurze flambe w cały ten ambaras. W ten sposób skutecznie rozwiążę „sprawę”. Uporam się z potwornymi sprzecznościami za pomocą płonących dróbek kurzych i wtedy odśpiewam pieśń. To mi się należy. Zdawało mi się teraz, że wreszcie nadeszła moja chwila albo raczej że nie nadeszła. Jako palący odczuwałem brak papierosa. Zachodziłem w głowę dlaczego. Nawet ów przekornie beztroski czas na wpół wymuszonej wesołości, zakończony wypadkiem na sankach, jawił mi się teraz we wspomnieniach w pięknych i rajskich barwach utraconej krainy radości, której echo wraz z zamierającym bachusowym odurzeniem dochodziło do moich uszu już z bardzo daleka. Dlaczegóż, u licha, nie czyniło się wokoło mnie jaśniej? Musiało się to stać natychmiast. W swej wyobraźni i odczuciu byłem niebem, przez które przeciągają chmury, polem bitwy pełnym walczących ze sobą hord, i czy to radość lub rozkosz, czy cierpienie lub depresja, i jedno, i drugie rozbrzmiewało wyraźniej i donośniej, opuszczało moją duszę i przystępowało do mnie z zewnątrz, układając się w harmonię tonów i szeregi dźwięków, które słyszałem jak we śnie i które bez udziału mej woli brały mnie we władanie. A gdy czasami przerywały burze, gdy zimny, nieprzerwany huk walących się z góry wód był zagłuszany namiętnym, pełnym skargi szumem wzburzonego jodłowego lasu lub na strychu wątłego domu tysiące tajemniczych odgłosów bezsennej letniej nocy nasilało się z każdą chwilą, ja leżałem pogrążony w beznadziejnych, płomiennych marzeniach o życiu i miłosnej nawałnicy, gniewny i ubliżający Bogu, i wydawałem się sobie nędznym poetą i marzycielem, którego najpiękniejszym pragnieniem jest przecież tylko migocząca bańka mydlana, podczas gdy tysiące innych wokół mnie, rozradowanych swą młodzieńczą energią, wyciągało w triumfalnym geście dłonie po wszystkie laury tego życia. No tak, w baśniach wszystko uskutecznia się w locie i tę pociechę należy także zaliczyć do baśni. Najmilsi stróże ładu i porządku zmykajcie stąd w te pędy i weźcie udział w sześcioletnim wyścigu kolarskim, który właśnie za chwilę rozpocznie się na rogu Gdzie-indziej i Tylko-nie-tutaj. Ach, ileż rzeczy może się przydarzyć. Na wszelki wypadek muszę mieć niezachwianą pewność, że istnieje w jakimkolwiek miejscu łatwe do osiągnięcia, całkowicie swobodne wyjście. Zagrażają mi nie tylko wrogowie z zewnątrz. Istnieją oni także pod ziemią. Nie widziałem ich dotychczas nigdy, ale mówi się o nich w podaniach i święcie wierzę w ich istnienie. Na szczęście podręcznik geografii, zawierający mapy najważniejszych kontynentów, jest dość duży, aby zasłonić zwykły, czarny brulion, w którym prowadzę ukradkiem pamiętnik.

Myślałem już, że wszystko rozwija się zgodnie z planem. I znów katastrofa. Podejmuję odpowiednie kroki, uzyskuję poprawne odpowiedzi, a żona i tak mnie rzuca dla innego mężczyzny. Być może ponowne przeżycie dzieciństwa w końcu mnie uratuje. Bylebym tylko mógł siedzieć spokojnie w klasie robiąc swoje notatki. Moi rówieśnicy nie mogą się nadziwić, że nie chcę wcale uchodzić za niewinną ofiarę. Nie potrafię bez przerwy galopować po krzyżujących się i prowadzących w poprzek krużgankach. Teraz zmienię swoją metodę. Cokolwiek się stanie, będzie to niewątpliwe i uzasadnione. Powinno się rozwiązywać wiele ciekawych zadań wziętych z życia, przy których posługiwanie się ułamkami jest konieczne. Rozróżnienie między dziećmi a dorosłymi, choć może przydatne w pewnych okolicznościach, jest w gruncie rzeczy tylko pozornie słuszne. Mogę liczyć tylko na siebie. Ta pewność albo przywróci mi spokój albo wtrąci mnie w rozpacz. Wolę, żeby to nowe życie przebiegało w sposób typowy; błagam Cię, Boże, pozwól mi być człowiekiem przeciętnym. Takie wnioski odbiegają jednak dalece od intencji tych, którzy mnie tu zesłali – oni wymagają tylko, żebym w r ó c i ł n a w ł a ś c i w ą d r o g ę. Nie, nie ma żadnych rozsądnych przyczyn, ażeby coś podobnego uczynić.

Muszę w duchu się przyznać. Zbyt wiele myślę. Wychodzę przed siebie. Wkrótce jednak powracam. Jest to moje wielkie odkrycie dokonane podczas pobytu w szkole. Można to nazwać głupotą, mnie jednak sprawia to niewypowiedzianą radość i napawa spokojem. Gdy chcę przeprowadzić nowy, zupełnie dokładny plan, chwytam na chybił trafił, cokolwiek mi wpadnie w zęby, wlokę, dźwigam, wzdycham, jęczę, potykam się i wystarcza mi już wówczas jakakolwiek dowolna zmiana obecnego, nadmiernie moim zdaniem ryzykownego stanu rzeczy. Powinienem był wcześniej się nad tym zastanowić i zatroszczyć się o rozwiązanie problemu. Postanowiłem więc spróbować czegoś nowego i na początek poeksperymentować z kradzieżą książek. Takie postanowienie przynosi mi ulgę. Zrozumiałem zasadę, ale wciąż się zastanawiałem: kto podejmuje decyzje? Tak więc to, co przedsięwziąłem, stanowi jedynie połowiczne i ułamkowe próby, podjęte chyba po to, aby mnie uspokoić i gdy będę trwał w złudnym spokoju – wystawić na największe niebezpieczeństwo. Próby te dają najrozmaitsze rezultaty, złe i dobre, nie znajdują jednak ani ogólnych prawideł, ani niezawodnej metody. Nie chcę się w tych sprawach bawić w różnorodne przypuszczenia. Bo cóż to jest? Trudno powiedzieć. To nie żółte zasłony. I nie kółka do zasłon. To również nie otręby w wiadrze, wcale nie otręby, ani wielkie zwierzę domowe czerwonej maści jedzące otręby z wiadra, ani mężczyzna, który wysypał otręby do wiadra, ani jego żona, ani też bankier z twarzą jak rodzynek, który ma właśnie zająć ich farmę. Z żalem nadmieniam, że nie są to: Atos, Portos i Aramis, ani to, co ich kiedykolwiek spotkało, ani to, co ich jeszcze może spotkać, jeżeli, dajmy na to, cysterna firmy Exxon przekroczy dozwoloną prędkość niedaleko Yumy w Arizonie i przejedzie jadowitą jaszczurkę, która się odrodzi w następnym wcieleniu jako Dumas-Ojciec. Nie jest to wcale homar chroniony przed swymi naturalnymi wrogami wysoką ceną albo prawdziwą brawurą, albo fałszywą brawurą, albo pragnieniem. Trzeba się spieszyć.

Chciwie wdychałem zatęchłe zużyte powietrze. Wziąłem wielką książkę. Dzieje papieży Rankego. Nie byłem zahipnotyzowany, udawałem tylko, lecz coś się stało, jakaś iskra przeskoczyła. Dowiedziałem się czegoś o nieznanym dotąd niedostatku i zdałem sobie sprawę, w jaki sposób ogólne zamiłowanie czy pragnienie, jeszcze nim stanie się sprecyzowane czy też zanim dostrzeże swój cel, przejawia się w nudzie lub jakiejś innej udręce. Podniecenie minęło. Badyl ani drgnął.

Zaczynam głęboko oddychać. Jestem już bliski decyzji, żeby pójść sobie, gdzie mnie oczy poniosą. Ostatecznie jednak mógłbym rzecz pozostawić na razie własnemu losowi.

Mam nadzieję, że teraz się to zmieni.

I jednocześnie nie mam tej nadziei.


Donald Berthelme – „Osobliwości” – 22, 194, 192, 23, 22, 17, 13, 21, 76, 113, 114, 120, 143, 164, 165,
Wolfgang Koeppen – „Młodość” – 118, 162, 143, 142
Dominika Ożarowska – „Nie udeży w nas żaden piorun” – 170,
Saul Bellow – „Przypadki Augie’ego Marcha” – 456, 507, 254, 262, 263, 264
Franz Kafka – „Nowele i miniatury” – 118, 119, 123, 124, 126, 127, 130, 132, 133, 134, 135, 140, 142, 145, 146, 147, 148, 274, 248,
Henry Miller – „Ciche dni w Clichy” – 120,
Knut Hamsun – „Głód” – 48, 38, 32, 85, 86,
Fiodor Dostojewski – „Gracz” – 44, 153, 160, 175, 176
Hermann Hesse – „Gertruda” – 31, 30,
Jerzy Kosiński – „Diabelskie drzewo” – 17, 18, 39, 47, 71, 75, 82, 83, 84, 86,

2011-02-16

Nancy wybrała Irn-Bru

Opróżniam worek pistacji. Wrzucam łupiny z powrotem. Nerwowo, bez fasonu. Jest mokre, styczniowe popołudnie. Posępna, szkocka prowincja. Siedzę za kierownicą ośmioosobowego busa. Wolałbym inny samochód. Rug Meldrum Road i Balfor Street. Trzy dni przed ostatnim poniedziałkiem miesiąca. Ostatniego pełnego tygodnia. Za wcześnie na wyjście do baru, za późno na obiad w altance. Słuchałam czwartego programu BBC gapiąc się w czerwone i niebieskie paski pociągnięte przez dach stojącego przede mną białego New Beetle. Mógłbym mieć takiego New Beetle. Rozkładam fotel, poprawiam poduszkę pod plecami. Bezskutecznie.

Przestaje padać. Układam się w poprzek. Próbując ominąć drążek zmiany biegów dostaję zlecenie. Wyrzucam pistacje, strzepuję okruchy. Wydłubuję resztki. Robota na 95 East March Road. Podpis – Nancy Ferguson. Znajduję adresem bez trudu. Nawracam. Parkuję pod drzwiami.

Wszystkie socjalne budynki są do siebie podobne. To problem. Często nie widać numerów. Niektórzy czekają w oknach. Wciskam ARRIVE. Nancy Ferguson dostaje wiadomość. Podkręcam dmuchawę. Zmieniam stację na BBC Radio I. Trafiam na żywszy kawałek. Coś w stylistyce Lo-Fi, Beach Boys, chyba. Nancy Ferguson podchodzi do samochodu. Ożywiam się. Wygląda typowo. Siada z przodu.

- How are you? – pytam.
- All right – odpowiada.
- It's good.

Wciskam POB (passenger on the board). Czytam – Destination: 61 Aberdur Road, Burnisland. Portowe miasteczko. Jakieś dziesięć mil za miastem. Droga ciągnie się przez wyżynę. Jak na dłoni widać z niej wszystkie kontenerowce stacjonujące w zatoce. Tej nocy naliczam ich dziewięć. Dziewięć, w oddali skrzących się statków. Stacjonujących w zatoce Tay.

Mijam Asde. Salon Arnolda Clarka, caravan-park. Wjeżdżam na autostradę. Przy ograniczeniu 70 mil jadę 85, co daje jakieś 140 km/h. Trafic dobrze się trzyma. Patrzę na Nancy. Jest ciemno. Ledwo dostrzegam kontury jej głowy.
Jedziemy nie rozmawiając. Patrząc przed siebie. Udaję skupionego. Dzwoni telefon. Modny dzwonek - la roux - in for the kill. Wyciszam. Dzwoni ponownie. Czekam na wokal, wyciszam. Dzwonek nie robi wrażenia. To najlepszy dzwonek na jaki mnie stać. Prawdziwa polifonia. Pudło.

Osiem mil do zjazdu. Mam wrażenie, że Nancy przechyla głowę w moją stronę. Nie wiem czy patrzy za mnie, czy przeze mnie. Odwracam głowę do okna. Nie ma tam niczego, czemu można by się przyglądać. Patrzę na Nancy. Bez krępacji. Ma długą, rudą grzywkę zaczesaną na bok. Widzę więcej. Dziewczęca fryzura. Całkiem niezła. Dostrzegam coś z obojętnej awersji w jej oczach. W jej spiętej twarzy. Nieśmiałość wygląda inaczej. To raczej wzgarda jaką darzą przypadkowych mężczyzn naprawdę piękne i pewne siebie kobiety. Nancy, ona nie należy do pięknych. Wystarcza jeden rzut oka by stwierdzić, że to poza pyskatej i głupiej jak kalmar dziewczyny.

- Można płacić kartą – pyta.
- To nie dyliżans – odpowiadam.
- Nie mam banknotów – dosłownie tak mówi – moja koleżanka zapłaci kartą, jak dojedziemy.
- W porządku – odpowiadam.

Odwraca głowę. Znowu mnie ignoruje. Ignoruje, jak ignoruje się ludzi w autobusie. Jest niegrzeczna. Chcę dać jej nauczkę. Jak ją pociągnąć za język? Ma miły głos. Nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko teksty w stylu – Hm, chyba słońca dzisiaj nie będzie – lub – podobno w muzeum historycznym jest wystawa samochodów - Głupek. Niecałe dziesięć minut później jesteśmy na miejscu. Znowu pada.

- Zaczekaj chwilę – mówi.
Wysiada z Trafica. Rusza w stronę dwupiętrowego budynku. Wchodzi bocznymi drzwiami. W oknach zapala się światło. Ktoś opuszcza żaluzje. Szyby są brudne. To biedna dzielnica. Zaniedbane ogródki. Walające się hulajnogi.

Te same drzwi, w których zniknęła Nancy, otwiera inna dziewczyna. Blondynka w beżowym dresie z pluszu. Zgrabniejsza od Nancy. Niższa. Ale to jeszcze nie to. Raczej mama Muminka niż Mała Mi. Wsiada do samochodu. Nie zamyka drzwi. Nic nie mówi. Podaje mi kartę Loydsa. Mam taką samą. Biorę kartę. Wstukuję numer, datę ważności, kod bezpieczeństwa.

- Musimy zaczekać na autoryzację – mówię.
- Pospiesz się. Tu jest zimno – odpowiada.
Zielony pasek dobiega końca. Ekran informuje - autoryzacja nie powiodła się – użyj innej karty lub zapłać gotówką.
- Autoryzacja nie powiodła się – mówię.
- Musiałeś źle coś wpisać – odpowiada.
- Spróbuję jeszcze raz.
- Pospiesz się, marznę – mówi.
- To zamknij drzwi - odparłem.
Znowu to samo. Nie działa. Denerwuję się, bo jest niemiła. Pospiesza mnie.
- Jesteś patałachem – mówi - Musisz coś źle robić. Dlaczego to tyle trwa?
- Ta karta musi być nieważna. To nie moja wina.
- Ta karta jest ważna bo codziennie nią płacę w Tesco. Marznę tu przez ciebie.
- Możemy iść do twojego domu i tam to zrobić. To jest firmowa taksówka. Musicie mi zapłacić. Ty albo Nancy.
- Jeśli wejdziemy do środka mój chłopak może cię zajebać.
Roześmiałem się.
- Idziemy. Musiałby się nazywać Roy Jones żeby dać mi radę.

Wyszła pierwsza. Schowałem czytnik. Zamknąłem samochód. Ruszyłem za nią. Pluszowy dres robił swoje. Weszliśmy do środka. W mieszkaniu unosił się słodkawy swąd kocich szczyn. I czegoś jeszcze. Nie wiedziałem czego.
- To ten taksówkarz – powiedziała. Usiadłem na krześle. Obok mnie, na skórzanej sofie siedziała Nancy. Wyglądała na zawstydzoną. Jakby chowała pod poduszką sztucznego kutasa. Do salonu wszedł młody, młodszy ode mnie, chudy gość w czarnej koszulce pumy. Miał chińskiego smoka, wytatuowanego na prawym przedramieniu. Wyglądał paskudnie. Stanął oparty o futrynę. Zassana twarz i wątła postura nie wzbudzały szacunku. Skinąłem głową w jego stronę. W odpowiedzi przyłożył puszkę Stelli Artois do ust. Pociągnął jednego, drugiego i trzeciego łyka. Pociągał niedbale. Jak człowiek, który nie przepracował w życiu godziny – leniwie i mając gdzieś takich jak ja. Nic tu po mnie – pomyślałem. Czas wracać na szosę. Zacząłem wklepywać dane z karty. Reszta osaczyła mnie wzrokiem. Przerwałem.
- Na tej karcie nie ma środków lub jest nie ważna. Czy mogę dostać inną kartę lub gotówkę?
- Nie jesteś stąd, prawda? – pyta chłopak.
- Trudno nie zauważyć.
- Polak?
- Polska – odpowiadam.
- Mamy tu dużo polaków - mówi.
- Prawda. Ale jest nas coraz mniej.
- Jakoś tego nie widać. To ile chcesz za przywiezienie mojej dziewczyny? – pyta.
- Na liczniku jest 27,80.
- I tyle chcesz?
- Tyle jest na liczniku - mówię.
- Pytam, czy tyle chcesz za przywiezienie mojej dziewczyny?
- Tak. Tyle chcę.
- Zaczekaj - mówi. Odwraca się i wychodzi do kuchni.
Odetchnąłem. Spojrzałem na Nancy Ferguson. Chciałem coś powiedzieć. Im dłużej się znaliśmy tym wydawała się sympatyczniejsza. Tłuste, rude włosy opadały jej z czoła na oczy. Wyglądała na tępą i zadowoloną. Beztroską jak dziecko.
- Rzuć tytuł piosenki – mówię - Zagwiżdżę ją.
Nancy uniosła głowę.
- Może być cokolwiek. Znam się na nutach.
Nie odpowiedziały. Nancy rozdziawiła usta.
- Cokolwiek! – nalegałem. Nancy uniosła brwi. Druga też nie bardzo. Wstała i wyszła z pokoju.
- Czy ja coś złego mówię? - pytam.

Jak w ankiecie. Coś odbiło się od podłogi. Patelnia lub garnek. Odwróciłem się. W przejściu stała skulona blondynka. Zza jej pleców wybiegł amator stelli z kuchennym nożem skierowanym prosto na mnie. Co jest u licha!? – krzyknąłem.
Przeskoczyłem przez kanapę. Drzwi były otwarte. Zdążyłem uciec. Kiedy byłem już w bezpiecznej odległości, obejrzałem się za siebie. Nikt mnie nie gonił. Cholera – pomyślałem – dałem się przegonić. Głupek. Głupek. Głupek.

Ludzie w mieście walczą ze sobą. To normalne, że dźgają się nożami. Ludzie w mieście robią jeszcze gorsze rzeczy. Trzeba to wiedzieć.

Nie chodzi o pieniądze. Nie chodzi o honor. Ale coś mną drgnęło. Kto tak postępuje? To moja praca. Czułem krew napływającą do skroni. W takich chwilach człowiek przestaje myśleć. Większość kobiet uważa to za przejaw męskości. I pewnie ma rację.

Zaparkowałem samochód tak, by móc jak najszybciej odjechać. Upewniłem się, że nikt nie wygląda przez okno.
Wydałem kilka energicznych okrzyków i ruszyłem przed siebie. Chciałem wziąć drzwi z kopa ale zdygałem. Walenie pięścią ostatecznie też mnie przerosło.

Zapukałem. – Puk – puk. Puk – puk – puk. Idiotyczna kombinacja. Cholera wzięła wściekłość.

Cisza. Zapukałem raz jeszcze. Tym razem głośniej – Puk – Puk _ Puk – Puk. To była dobra kombinacja, stanowcza.

Cisza. Możliwe, że drzwi są otwarte – pomyślałem. Co wtedy?

Chwyciłem za klamkę. Nacisnąłem. W tej samej chwili ktoś otworzył okno. Odskoczyłem od drzwi. W oknie nie było nikogo. Co jest u licha? Musieli mnie przejrzeć – pomyślałem.
- Spieprzaj stąd złodzieju – zawołał kobiecy głos – spierdalaj stąd natychmiast, bo zadzwonimy po policję.
- Nigdzie nie będę spierdalał – odpowiedziałem.
Dziewczyna zamknęła okno. Wróciłem do samochodu. Znalazłem klucz do kół. Wydał się w sam raz. Włożyłem do rękawa. Przepakowałem busa na drugą stronę. Upewniłem się, że stoi w bezpiecznej odległości. Zamknąłem drzwi. Kluczyki schowałem w wewnętrzną kieszeń. Wziąłem rozbieg i zaatakowałem drzwi z kopa. Odbiłem się. Wylądowałem na tyłku. Poczułem ból w kolanie. Tego już za wiele. Wziąłem większy rozbieg i zaatakowałem drzwi z bara. Znalazłem się w środku. Ofiara z jelenia. Głupek po turecku. Klucz do kół ubódł mnie w żebra. Nie mogłem złapać oddechu.
- Dobrze się czujesz stary? – spytał Szkot. Uniosłem głowę, czkając. Wyglądał na zatroskanego. Musiał to przewidzieć.
- Jak kupa zdechłego gówna – odpowiedziałem. – Zadzwonię po policję jeśli nie dostanę swoich pieniędzy.
- Może wyluzujesz – powiedział. – Zaczniemy od nowa.
- To niemożliwe. Chcę tylko odzyskać pieniądze – odpowiedziałem próbując wyrównać oddech. Wstałem z podłogi.
- To naturalne – powiedział. - Nie musisz się wstydzić. Mamy coś, po czym ochłoniesz. Wyglądasz na zmęczonego.
- Mógłbym cię stłuc na kwaśne jabłko. Załatwiłem zbyt wielu cwaniaków, żeby taki oprych grał mi na nosie – odparłem.
- Zgrywać chojraka każdy potrafi – odpowiedział.

Co na moim miejscu zrobiłby Rod Stewart? Głupek, Głupek, Głupek. Wszystko byłoby lepsze od głupkowatego uśmiechu, którego nie mogłem się pozbyć. Zupełnie jakbym próbował być miły. Ale to nie to. Raczej cichy wyraz aprobaty. Nie widzę powodów dla których jedne racje miałyby być ważniejsze od innych. Skoro gość chciał mnie przegonić widocznie miał swoje powody. No chyba, że ktoś zaczyna – mów mi dobrze, nie mów mi źle – To mnie przekonuje. Szczerość i prostota. Żywego języka. Spontaniczne działanie oparte na prostych emocjach. Nie jakieś tam zachodzenie w głowę.
- Nazywam się Danny. Jesteś w porządku polak. Trzeba mieć szacunek – ciągnął.
- Mam szacunek.
- Przegoniłem stąd niejednego taksówkarza, ale żaden się nie wrócił.
- Jesteś zaskoczony? – spytałem.
- Tak – spojrzał na dziewczyny – jesteśmy zaskoczeni. Rozwaliłeś nam drzwi.
- Zasłużyłeś na nagrodę – wtrąciła Nancy – Danny tylko żartował. Tak naprawdę jest niegroźny.
- Mamy tu trochę naprawdę dobrego gówna – dodał Danny – musisz tego spróbować.
- Co masz na myśli?
- Dobrze wiesz, co mam na myśli – uśmiechnął się.
Spojrzałem mu w oczy. Były szkliste. Źrenice na swoich miejscach. Spojrzałem na dziewczyny, na stół, lampę w rogu, jeszcze raz na Dannego. Ledwo stałem. Dostrzegłem, że salon wytapetowany jest godłami Manchester United. Czerwone diabły - to piękny znaczek. – Czym się tak pięknie nastukaliście chciałem spytać – i kto was tak pięknie nastukał?
- Nie biorę tego gówna - powiedziałem.
- Bierzesz – odparł Danny - Widzę, że bierzesz. To odwieczna zagadka, ale my to wiemy.

Usiadłem obok Nancy. Musiałem usiąść. Ani drgnęła.
Denny podszedł do stołu. Wyjął z kieszeni białą kostkę. Nancy zajęła się resztą. Ułożyła kostkę na okrągłym lustrze. Używając karty Lloydsa zaczęła robić kreski. Po odmierzeniu czterech, oblizała kartę i palce.
- Nic dziwnego, że ta karta nie działa – powiedziałem.
- Ona działa – odpowiedziała.
To śmieszne. Chwila dzielenia torfu jest chwilą milczenia. Oczekiwania i namaszczenia. Bezwarunkowej afirmacji. Nie potrafiłem tego zrozumieć. To całe ćpanie na poważnie. Niczym przyjmowanie hostii. Narodowa duma - Irvine Welsh. Sekrety sypialni mistrzów kuchni.
- Używacie do tego lustra? Nikt już tego nie robi.
- My robimy.
Danny odstawił puszkę po Stelli. Podszedł do stołu, wyciągnął dwudziestofuntowy banknot i zwinął go w rulon.
- Macie może kakao? – spytałem – najlepiej bananowe.
- Nie mamy – odparł Danny.
Było jasne, że jeśli nie napcham nosa, nie odzyskam pieniędzy. Za każdym razem ten sam mechanizm. Podleganie przypływom uniesień. Kiedy ruda robiła kreski na lustrze reszta traciła znaczenie. Urzekające. Prosta i dająca światło niezależnie od duchowych potrzeb czynność. Nie ma powodów dla których miałbym rezygnować z tak miłej gościny. Dobre przeczucie podpowiadało mi by zostać. Nie miałem nic w zamian. Nie brzmi to racjonalnie, ale był to miesiąc, w którym miewałem masę dobrych przeczuć. Naprawdę dobrych, krzepiących przeczuć.

Nancy wciągnęła pierwsza. Widziałem to. Mogłaby zabić. Nawet nie odgarnęła włosów. Wciąż była dla mnie nikim, ale teraz była bliżej. Bliżej mnie, mojej pracy i bliżej mojego szczęścia.

Wioząc ją tu wiedziałem, że w końcu między nami zaskoczy. Przez połowę podróży nawet się nie zająknęła. Próbowałem wskrzeszać ją muzycznie. Bezskutecznie. Próbowałem rozmawiać, choć zwykle tego nie robię. Siedziała i gapiła się w szybę. Ordynarnie. Powtarzam, Nancy nie grzeszyła urodą. Była za blada. Ale do licha, kiedy człowiek przez większość czasu wozi śmierdzące, pijane wieprze bekające mu w kark, nie wybrzydza. Cieszy go sam zapach kobiecych perfum. Sama obecność.
- Chociaż spójrz na mnie – zobacz jaka szklista jest moja twarz i ile w niej ikry. Nancy, do diabła obudź się i odstaw to Irn-Bru.
- Ok. Patrzę.
Zjadłem worek pistacji. Podkręciłem się trochę. Podkręcałem się myśląc o Whitney Houston. Mogłem powiedzieć wszystko. Nancy była dobrą słuchaczką. Wiedziałem, co ją trapi. Dopijała napój. Nie miała czym zapłacić. Siedziała po ciuchu, obok taksówkarza z nocnej zmiany.
Co robić w ciągnące się tygodniami dni bez słońca? Wstawać wcześnie rano? Łykać witaminy? Żreć pistacje? Biegać po górach, popijać Irn-Bru litrami? Uczyć się nowych zawodów? Słuchać Princa? Rege. Zlizywać kokainę z lustra czy popalać zioło?
Cokolwiek. Cokolwiek, co pozwoli ci doczekać się słońca. I da ci trochę radości. Nancy wybrała Irn-Bru. Reszta wybiera zioło.
- Czy nie przerażają cię paski znikające we mgle? - Does not scare you stripes disappearing in the fog? – spytałem. Nancy odwróciła głowę. Odwróciłem swoją. Jej oczy. Młode i puste. Bezwładne.
- Nie mam pieniędzy – odpowiedziała - Jak dojedziemy, moja przyjaciółka zapłaci kartą.
- Nie o to pytałem.
- Można płacić kartą?
- To nie dyliżans – odpowiedziałem.