2010-03-31

Lady Gaga

Tu przynajmniej nie wieje. No i nie kapie nic na głowę – pocieszam się. Na zewnątrz potężny huragan. Leje bez przerwy od kilku dni. Fale sięgają kilku metrów. Ruch jest utrudniony. Po pierwsze z powodu kałuż wielkości bajor morawskich, po drugie większość przybrzeżnych ulic jest zamknięta. Istnieje ryzyko, że fala dosięgnie twój samochód. W najlepszym wypadku można oberwać kawałkiem falochronu. Jednym słowem - typowo szkocka aura.
Cholera. Dostaję białej gorączki od tych ziemniaków. Mam wrażenie, że zasypują całe moje życie. Zamieniam kilka lakonicznych zdań z rudą Szkotką obok, odpycham się nogom i spływam. Cały dzień przy nich stoję i pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno miałem ciepłą posadkę w banku. Samochód służbowy, szefową w obcisłej kiecce, garnitur i paliwo bez limitu. Jeździłem po całym województwie próbując sprzedawać kredyty przedsiębiorcom z segmentu SME (small and medium businesses). Smeszne to były wyprawy. Fikcyjne telefony, laptop pod pachą, spotkania z ludźmi najróżniejszej maści mieniących się prezesami. Byle jak najdalej od biura. Nie potrafiłem wysiedzieć za biurkiem dłużej niż pół godziny. Ta branża to przekwitły kwiat kapitalizmu. Tylko tu możesz jeździć nowiutką Toyotą na krajoznawcze wycieczki, pić kawkę w kawiarenkach pod ratuszem, pstrykać zdjęcia gołębiom i jeszcze będą ci za to płacić. Wystarczy, że od czasu do czasu odwiedzisz właściciela cementowni i spytasz czy nie potrzebuje nowej betoniarki. Jakich ludzi ja tam nie spotykałem? Pomysłowość ludzka, wbrew powszechnej opinii nie zna granic. Jeśli rozmawiamy o pozyskiwaniu środków z Unii, kreatywnością bijemy wszystkich na łeb. Prąd z kukurydzy, świńska pasza z trocin, salon masażu dla kierowców z Ukrainy, etc. Nie sprzedałem nic. Nie zrobiłem najmniejszej transakcji. Tyle rozmów. Z takim warsztatem, z kunsztem godnym niejednego sofistyka, z erystyką znaną na pamięć, bezlitośnie prałem banie tym oprychom ze wschodniej ściany. Przynajmniej takie miałem mniemanie. Do diabła, na początku naprawdę się starałem. Wycieczki zaczęły się nieco później. Nie zagrało. Coś ewidentnie przeczuwali. Mogłem w nieskończoność strzępić sobie język, nie potrafiłem wzbudzić zaufania. Tylko raz. Jeden, jedyny raz naciągnąłem dwu gości z Biłgoraja na rachunek firmowy. Firma była w podbramkowej sytuacji. Obiecałem im, że jeśli najpierw otworzą konto, w procesie kredytowym będą traktowani na preferencyjnych warunkach. - Zawsze dobrze traktujemy klientów banku, nie będzie najmniejszego problemu z zakupem tego parku maszynowego. W systemie będziecie widnieć już państwo na zielono - powiedziałem. Połknęli haczyk i od tej pory już nikt nie mógł powiedzieć, że jestem nierobem. Miesiące mijały, stałem się podróżnikiem. Wiedziałem, że nadejdzie ten dzień i nadszedł. Zażądali prawdziwych, wymiernych wyników. Liczb. Nic już nie byłem w stanie zrobić. Tu much flou for them. Byłem za dobry w tej gadce. Ci goście, po tym jak miażdżyłem wszystkie ich wsiowe argumenty, czuli się omamieni. Ktoś, kto prowadzi duży biznes musi czuć, że sam podejmuje decyzje. Grałem w tą nutę i rżnąłem głupa od początku do końca. Zawsze jednak coś podejrzewali. Widzieli we mnie cwanego naciągacza z wyższym wykształceniem. A człowiek miał takie dobre intencje. To wina bruzd na mojej twarzy. Nie byliśmy złym bankiem, wręcz przeciwnie, jeśli o jakimkolwiek banku można powiedzieć, że jest dobry. Starałem się. Pragnąłem utrzymać tą pracę by w końcu zacząć sprzedawać i godnie zarabiać na życie. Wyszła kiszka. Betka, koleżanka z biura, pulchna, chichocząca blondynka udzielała kredytów po kilka milionów i kasowała kilkudziesięciotysięczne prowizje. Byliśmy razem w akcji i nie robiła nic prócz prymitywnego, wulgarnego przewracania oczami i wypinania cycków. Chichotała jak naćpana. Załamałem się. W świecie biznesu umiejętności handlowe, nie licząc tej jednej, to mit. Teoria negocjacji to pic na wodę. Nie sprawdza się. Postanowiłem skończyć z tą maskaradę. Nie mówiąc nic Monice – tzn. szefowej, zacząłem szukać nowej posady. Świat finansów, prócz wrażenia, że sprzedaje się bańki mydlane, dawał jednak wiele możliwości. Z tak bogatym doświadczeniem, setką szkoleń, umiejętnością słuchania, lekkomyślnością byłaby zmiana branży.

Logicznym następstwem bankowości jest doradztwo finansowe. Wylądowałem na rozmowie w ekskluzywnie wykończonym gabinecie, z ekspresem do kawy za dobrych parę tysięcy, gdzie dziewczyna, szefowa działu kadr, w trakcie zadawania rutynowych pytań pokazała mi majtki. Tylko skrawek i tylko PRZYPADKIEM, jednak byłem wstanie dostrzec wzór. Tam mi się wydaje. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś nowoczesne metody rekrutacji i że nie można dać się zwieść. Przez ten incydent nie bardzo mogłem zebrać myśli. Gadka nie chciała się kleić i byłem coraz mocniej przekonany, że ona jest na tym stanowisku świeżakiem. – Musimy jeszcze chwilkę zaczekać na prezesa – powtarzała. Nie żebym czuł się niezręcznie, miałem obcykane te gierki. - W to mi graj maleńka – powinienem powiedzieć. Było w niej coś z dziewczęcej naiwności, jakaś ironia w tym i przekorność. Dorosła osoba, szefowa działu kadr, trzymałem w ręku jej wizytówkę. Miała okulary w bordowych oprawkach, lekkiego zeza, około trzydziestu lat, kremowe majtki w niebieskie kwiatki i zwiewną kieckę. Dzbanek z wodą był prawie pusty. Nie potrafię teraz powiedzieć jak długo to trwało. Pamiętam, że tego dnia wszystkim doskwierał upał. Gapiłem się w cytrynę na dnie szklani samemu czując się jak najdorodniejszy owoc cudownego wynalazku, jakim jest klimatyzacja. Miałem na sobie granatową marynarkę w prążki i to było ok. Kupiłem ją w szmateksie za 25 złotych. Leżała naprawdę idealnie. Musiało być koło południa. Szefowej powiedziałem, że jadę do drukarni robić leasing na maszynę Gutenberga. Ukręciłaby mi łeb wiedząc, że jestem na rozmowie kwalifikacyjnej. Siedzieliśmy bez słowa, rolety były spuszczone do samej ziemi. Czułem coraz większe ciśnienie na pęcherzu. Wszedł prezes. Nie zdążyłem nawet odchrząknąć, a już potrząsał moją ręką. Szczerzył bezczelnie do mnie swoje białe zęby i trząsł nią jakby to nigdy nie miało się skończyć. Odpowiedziałem wymuszonym uśmiechem. Usiedliśmy. Zorientowawszy się z kim mam do czynienia podszedłem do tablicy. Saga rodu milczy – zagaiłem pierwszy. – I bez wątpienia. – Odpowiedziała kadrowa. Wyraźnie usiłowała go bronić. Pierwsze jego gesty uzmysłowiły mi, że miałem rację. Ta dziewczyny to pracownica miesiąca. Dalej rozmowa poszła zaskakująco gładko. Jakbyśmy oboje zapomnieli w jakim celu to wszystko. Po kilku minutach wiedziałem, że chcę pracować dla tego gościa. Teraz myśląc o tym widzę, że mogło to wyglądać dwuznacznie. Cóż. Artur, bo tak nazywał się prezes, był naprawdę w porządku. Emanował ufnością i ciepłem. Do tego używał zajebistych perfum. To chyba zabrzmiało jeszcze gorzej. Zaraz wyjdzie na to, że bronie praw gejów. W co ja się pakuję? Teraz w dodatku nic nie słyszę. Czy ja przekraczam granice? Artur czaił rozumiesz takie rozkminy. Kiedy tylko dowiedział się, kim naprawdę jestem, powiedział – ja też piszę. Ja mu na to – potrzebujemy pieniędzy na szmirę, może udzielił byś nam mecenatu? Problem zaczął się w momencie, kiedy zaczął nalegać abym opublikował któryś z jego tekstów. Kazał się podpisywać – jej perioratywność. Dobrze, że nie Królowa śnieżka – pomyślałem. Teksty zaczynały się w stylu – wolna uciekła z grabieży. Albo - https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZdrkxMG-7739fJvhb7gnC0hyDybvNkV9q-ICjqsSyQb702VnQfwcuLAqfmm9QiPFH3n23Gb50AjMVDoY6XJe7lOjGb7xO12YAwRkU6qtTuRY7zARqzIqshsq2GDkzzlEdRLxDRUaSubAe/s1600-h/III-30.jpg Odpowiedziałem – niestety prezesie nie możemy tego opublikować, to straszne świństwa. Delikatnie zasugerował, że nie jest pocieszony. Miarka przebrała się w momencie kiedy, mianował tą szmatę szefem biura. Katarzyna pracowała ze mną w poprzedniej firmie. Oboje używaliśmy tej samej terminologii, przeszliśmy te same szkolenia etc. Oboje robiliśmy tak, aby klient się nie wysilał, nie czuł bólu. Różnica między nami polegała na tym, że ją zwolniono za szachrajki i machlojki, a ja odszedłem z własnej woli. W końcu i tak wypierdolili by mnie za brak wyników. Tu nas przyjęli. Widocznie nie o sprzedaż im chodziło. Jednak to Katarzyna z ładną buzią została królową balu. W kurwę.

Teraz widzę, jak rżnąc głupa w zupełnie obcym i wrogim mi świecie, od ubezpieczeń, przez bankowość po doradztwo finansowe, trafiłem na wysoki szczebel drabiny społecznej. Skończyło się na tym, że wymarzona, należąca się jak psu zupa, prowizja wzbiła się w stratosferę. Co prawda dostawaliśmy na koniec miesiąca okrągłą sumę, ale było to całe psinco, jeżeli uwzględnić fakt, że jest się głową rodziny i trzeba spłacać raty za lodówkę, SKOK, czynsz itp. Katarzyna – świeżo upieczona szefowa biura była tak leniwa, że pojawiała się tam średnio raz na dwa tygodnie. Nie było nad nią zwierzchnika w całym rejonie. Byliśmy pionierami. A że miałem władzę nad swoim zwierzchnikiem, w biurze pojawiałem się jeszcze rzadziej. Ponieważ kiedyś poprzysięgłem sobie, że już nigdy, żadna kobieta nie będzie moją przełożoną musiała jeść mi z ręki. Widywaliśmy się tylko w Warszawie, na żądanie prezesa. Takich wspólnych wypadów było kilka, może kilkanaście. Za każdym razem byłem na Artura bardziej wściekły. Nigdy nic nie opublikujesz złamasie – miałem ochotę krzyknąć mu w twarz. Nasz region był najsłabszy w Polsce, była to czarna dziura na mapie kraju, gdzie od początku istnienia biura nie zrobiono żadnego kredytu. To ja je założyłem, więc było się z czego cieszyć. Czasy prosperity – powtarzałem. Jest się z czego cieszyć. Prosperita niestety, jak to przynajmniej raz na dekadę z prosperitą bywa wzięła nogi za pas. Wzięła i spierdoliła.

Przyszedł czas, że ludzie z tego małego półświatka zaczęli kojarzyć moje nazwisko. Przez pół roku nie mogłem znaleźć pracy w żadnym banku. Nigdzie. Tak mi nasrali w papiery, że nawet na handlowego przedstawiciela mnie nie chcieli. Nawet na zwykłego sprzedawcę glazury i terakoty. Już po pierwszym miesiącu bez pracy opublikowałem tekst Artura. Miałem nadzieję, że jakoś odkręci to wszystko, że się nade mną zlituje. Tym razem kazał się podpisać – Qurrelle. Na bezrobociu wytrzymałem ponad pół roku nim zrozumiałem, że zwyczajnie nie mam szans w tym mieście. Raz puszczonej plotki nie można tak po prostu wybielić. Dla wszystkich byłem handlarzem bez wyników. W moim CV wszyscy widzieli tylko ucieczki w podskokach po tym, jak już więcej spierdolić się nie dało. A teraz swoją lekkodusznością, oraz ciągłymi sprzeczkami na temat tajemniczych zaszłości z panią dyrektor, pogrzebaliśmy biuro w Lublinie. Tłumaczyłem mu, że dziewczyny bardzo się starają i że najpierw musimy zbadać teren, zapoznać się z nowymi produktami, oswoić ludzi z nową marką, zrobić reklamę itp. Dziewczyny potakiwały głowami i wracaliśmy do domów. Prezes wydawał się usatysfakcjonowany. Mimo narastających napięć, nie ruszaliśmy sprawy. Kwiatki usychały i nikt nie wynosił śmieci. Spod mojego biurka zaczęło śmierdzieć. W pewnym momencie przychodziłem do biura prawie codziennie. Piłem kefir i wertowałem gazety. Eminem był wtedy najbardziej popularny w sieci. Nim się spostrzegłem zużyłem trzy laserowe tonery na drukowanie szmiry. Z szafy znikał papier. Czasem pomagali znajomi.Tchnęliśmy w to biuro życie. – Rafał trochę głupia sprawa, ale tydzień temu zamówiłyśmy toner za prawie trzy stówy, a ten przed nim był wymieniany raptem kilka dni wcześniej. Dzisiaj chcemy drukować umowy, a ten toner znowu jest pusty. Z szafki zniknęło osiem ryz papieru. Podobno przychodzą tu jacyś ludzie wieczorami i palicie światło. Rafał co się stało z tymi tonerami, to prawie 900 złotych? – pyta Katarzyna. Normalnie bym się zarumienił, rzeczywiście trochę zdębiałem. – W biurku masz pełne szuflady kartek zadrukowanych jakimiś świństwami. Byłyśmy na stronie internetowej tego co tam drukujesz. – Wiedziałem już do czego zmierzają. – Wypadałoby odkupić chociaż jeden toner. – Za tydzień ma tu przyjechać Artur. Kaśka – chyba nie możemy im wysyłać tych faktur? - Kaśki były dwie. Ta co została szefem biura i ta co w hierarchii firmy była pode mną. – Nie możemy. – odpowiedziała Katarzyna. - Wiemy kim jesteś. - I owszem. Wiedziały. Nie odkupiłem tonera. Czułem, że zbliża się koniec i już tylko kwestia, kto pierwszy zda sobie z tego sprawę. Pierwsza oznaka kryzysu miała miejsce, kiedy prezes kazał nam zakładać działalności gospodarcze. Była to dla niego oszczędność o tyle, że nie musiał płacić nam zusu. Do ręki dostawaliśmy mniej więcej tyle samo. Wmawiał nam, że jesteśmy twardą firmą o stabilnej pozycji na rynku i nic nam nie grozi. Miałem działalność od czasów handlu kalesonami, wystarczyło ją tylko odwiesić. Niby proste, a zeszło dwa miesiące użerania z urzędnikami. Dla Katarzyn założenie działalności stanowiło nie lada wyzwanie. Szczerze mogę powiedzieć, że była to właściwie jedyny praca, jakiej się w tej firmie dotknęły, której z resztą lwią część wykonałem sam. Kiedy, w końcu, przedstawiliśmy prezesowi nasze wpisy do ewidencji, regony i zaświadczenia z ZUS był wyraźnie zadowolony. Zapomniał, a raczej wyraźnie nie chciał nas rozliczać z wyników. Później miało się okazać, że już wtedy szykanowany był przez akcjonariuszy. W dwa tygodnie później złożył wymówienie. Było to równoznaczne z wyrzuceniem nas na bruk. Co prawda firma przetrwała recesję, tytułem samoobrony weszła w fuzję z inną, większego kalibru. Zmieniła nazwę na – Doradcy 24. Spytałem Katarzyn i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że bez Artura, z tak wsiowym nadrukiem na wizytówce nie będziemy pracować. Nie żegnając się, nie sprzątając z biurka, nie oddając telefonu służbowego ani laptopa, zabrałem nogi za pas i uciekłem z kraju. Nie mam pojęcia jak skończyły Katarzyny. Podejrzewam, że także one miały problem z utrzymaniem się w branży. Czasami, przy krojeniu ziemniaków wspominam te czasy. Łączyła nas, specyficzna, więcej niż czysto biznesowa więź. Byliśmy pionierami. Nieobecnymi Doradcami. Hmnn… 20 minut do brejka. Ryż na mleku, cafe latte, banan z wczoraj i ostatni wegetariański seans tej burzliwej nocy. Pogoda bez zmian. Zaczynam się martwić o powrót do domu. Safety gloves and a knife in my hand. W radiowęźle Lady Gaga. W domu risotto z pieczarkami.

2010-03-29

Limas

„Jedyną naszą ucieczką jest wyrzeczenie się nie tylko owoców naszych czynów,

ale i samych czynów; narzucenie sobie dyscypliny nieprodukowania,

pozostawienie odłogiem lwiej częsci naszych energii i szans”.

Emile Cioran

Haja. Już nie wiem, który, siódmy dziesiąty, nie… to już ze dwa tygodnie stoję za tunelem. W tunelu jest zimno, tunel bucha zimnym powietrzem na rozgrzane ziemniaki; kingi, parentiery, wedżisy, smolminty, etc. Nie mam pojęcia, kto wymyśla te nazwy, ale muszą tu mieć kogoś od tego. Zastanawiam się, jak ja bym je ponazywał. Wcale nie jestem pewien, czy wymyśliłbym coś ciekawszego. Przyzwyczaiłem się do tego nazewnictwa, nie mógłbym już teraz mówić, myśleć o nich inaczej. Nie wyobrażam sobie. Rosty to rosty. Nauczyłem się nimi żonglować. W tym samym czasie nauczyłem się także kilku nowych słówek po angielski. Jeszcze kilka dni, a śmiało będę poczynał trzema. Trzeba by to zobaczyć. Tymczasem muszę pilnować tunelu. On nie daje wytchnienia. Coś wypluwa, zasysa, ja to łapię i daję się zasysać. Tak w kółko. Strasznie przy tym huczy. Nie słyszę własnych myśli. Musiałem porzucić samotne rozmyślania. Koledzy powiadają, że wyszło mi to na dobre, że zrobiłem się bardziej towarzyski i już nie jestem taki dzikus. No chyba nie jestem – mówię. Oni traktują mnie tylko jako dostawcę, owszem są mili, dają mi zarobić, a czasem nawet zaproszą na melanż. Nikt jednak nie próbuje dociec skąd mój pesymizm. Tłumaczę im czasem na przerwach, że obracamy się w kieracie, że to nie ma najmniejszego sensu, co robimy, a oni tylko, że ten system wcale nie jest zły i że co innego mogliby robić? Tyle ludzi łączy się tu w pary, wydają się tacy szczęśliwi, zakochani, promienni. Pracują razem, mieszkają razem, razem spędzają przerwy, święta, urlopy. Później się wymieniają. Między sobą, stolikami, pokojami. Słowaczka zamienia Szkota na Czecha, Czech Słowaczkę na polkę wymienił itd. Jesteśmy jak jedna wielka rodzina. Były czasy, kiedy jeszcze pracowałem przy lince, że podchodziłem do każdego i zamieniałem kilka zdań. Zagajałem rozmowę, którą kontynuowałem dnia następnego. Z każdym inna historia, inny dramat inne spojrzenia. Zaczął w końcu robić mi się z tego tasiemiec. Telenowela oparta na faktach. Pracownicy liniowi okazali się tak spragnieni rozmowy, a przyznać trzeba, że potrafię słuchać, że w końcu zacząłem wymiękać. Zaczęło mi w pewnym momencie brakować słów. Już nie wiedziałem, co mam tym ludziom odpowiadać. W końcu słuchałem tylko, co mieli do powiedzenia i odchodziłem. Musiałem zadbać o to, aby każdy miał pełne korytko. Dosypywałem każdemu to, co akurat dokładał do sałatki. W ten sposób miałem styczność z każdym przez chwilę, co najmniej kilka razy dziennie. I za każdym razem, przynajmniej tak wydawało mi się na początku, wypadało z człowiekiem zamienić kilka słów. O czym to ludzie nie myślą pakując cały dzień marchewkę do pudełek. Piękne rzeczy. Baśnie i lukrecje. Kanał.

Mam w tym tunelu efekt tuby. Efekt tunelu tu mam. Efekt lunety. Powiadam wam.

Co chwila ktoś tu przechodzi. Jedni przywożą boksy, inni je zabierają, jeszcze inni po prostu tędy przechodzą. Czasem się pozdrawiamy, rzucamy sobie tutejsze haja i szluz. Większość z tych pozdrowień wydaje się szczera. To miłe, jeśli coś może być miłe w fabryce. W końcu mówię tak do każdego, kto jest w zasięgu mojego głosu. Zaczynam krzyczeć, co przy tutejszym hałasie nikogo nie dziwi. Krzyczę haja i spływa ze mnie wszystko, co zostało po samotnych rozmyślaniach. Czuję się dobrze, robię skłony, przeciągam się, walę pięściami w ścianę. Wojtek przynosi kilka jagód z wip-czila. – Dajesz radę z tymi parmentierami? – Pyta. – Jasne stary. Czuję się jak młody bóg. Idź otwieraj baskety, ja tu sobię poradzę. – Odpowiadam. I rzeczywiście tak jest. – Haja – mówię mu na obchodnego, na co nie zareagował. – Haja krzyczę. - Nic.

Można to ująć tak; wszystko co zniewala umysł, choćby to niosło za sobą wygraną na giełdzie, choćby to było wykładane na uniwersytecie, czy prowadziło do nobla z literatury – zniewala umysł i jest dla tego umysłu zabójcze. Być może jestem w tym staromodny, być może nie biorę pod uwagę ludzi matematyki, ludzi policzalnych pasji. Owszem.Pokochałem umysły nie euklidesowe, umysły sprzymierzające się przeciwko sobie, zmierzające w stronę chaosu, w stronę samo-zatraty. Umysły nieeuklidesowe to świadomości rozszczepione, zaburzone, zaskakujące osobowości. Nie posiadające wiedzy, ambicji, talentu. Neurotyczne osobowości naszych czasów to umysły wykształcone, obyte w sztuce i literaturze. Wystarczy pójść na pierwszy lepszy wykład z psychologii i zwrócić uwagę, co studenci robią z rękoma. Ile razy czuję się najszczęśliwszym człowiekiem kiedy kasjerka w banku zaskakuje mnie tekstem, który jej nie przystoi, słowami, które jej się zwyczajnie ze stanowiska wymykają. Kiedy słyszę – pan jest dzisiaj chyba wyjątkowo zmęczony, kiedy kupując znaczek na poczcie kobieta mówi – proszę uważać aby ten znaczek nie został krzywo przylepiony – mało nie rzucam się jak rażony gromem, mało nie całuję po rękach tej, co dba o to aby znaczek nie został krzywo przylepiony, mało jej nie bije braw i nie skaczę z radości, nie dość o tym wspominać w ten sposób, nie dość celebrować tej chwili przez dzień cały. O takiej modzie mówię. O modzie na błahą dbałość. O modzie na umysły roztrzepane. O modzie na umysły nieeuklidesowe. Gdzie ich szukać jeśli nie w sklepie spożywczym, gdzie jeśli nie w fabryce. Gdzie jeśli nie na obczyźnie. Gdzie jeśli nie tam, gdzie najłatwiej się schronić. Otóż odpowiedz jest prosta – w gimnastyce.

2010-03-24

Parsnip

Przyjęli kilkunastu nowych. Węgrów, Hiszpanów, jedną włoszkę. Pokiwałem głową stwierdzając – to świetnie. Podobno lada dzień mają jeszcze dowieźć cały autobus polaków. Niechybnie czeka ich spełnienie marzeń. Byłem w tej samej sytuacji niespełna rok temu. Na początku wydaje ci się, że jesteś twardy, że robota w sumie nie jest zła, tylko ta monotonia, nieco daje w kość, stwierdzasz po kilku miesiącach. No ale opłacasz mieszkanie kupujesz Micre, zakładasz PayPala i jeszcze górka na koncie. Jednak przychodzi pierwsze załamanie, zaczynasz rozglądać się za czymś nowym. Bez skutku, bez zapału. W końcu bierzesz urlop, ładujesz akumulatory. Po urlopie otępiały dwa tygodnie dochodzisz do siebie i wszystko zaczyna się od nowa. Grunt to się zawziąć - powiadają. Rzucają cię z miejsca na miejsce, szkolą, coś się dzieje, język się szlifuje. Niepokój cichnie. Tak jest w każdym przypadku, co ambitniejsi spadają z deszczu pod rynnę. No bo czym może się różnić praca barmana czy kierowcy od tego co robi team lider, czy menadżer w większym zakładzie. Zakresem obowiązków – od co. Nieznaczną sumą pod koniec tygodnia. Polacy na wyższych stanowiskach często zachowują się jakby złapali samego pana boga za włosy, nie wspominając o tych, co prowadzą własne biznesy. Jednak coś zmienia. Mówią, że jest więcej narzekania, że to już inne czasy. Funt leci na łeb na szyję, złotówka się umacnia, o pracę coraz ciężej. Cały ten zachód wydaje się mniej opłacalny. Ludzie wracają na kontynent. Jeszcze dwa lata temu w Edynburgu było 30 tysięcy polaków, teraz szacuje się, że jest poniżej dwudziestu. Ci, co zostali śmieją się z tych, którzy wyjechali twierdząc, że i tak tu jeszcze wrócą. Nie wiem. Coraz mniej zaczyna mnie to wszystko obchodzić. Myślę nad samozwańczym bohaterem. Takim w wielkim stylu. Mógłbym nim zostać. W końcu jest nas coraz mniej.

Nie poznaję się. Zacząłem pożyczać książki współpracownikom. Nie wiem czy to dlatego, aby mieć o czym gadać, czy to tylko mały krok w długim procesie hellenizacji tej wyspy, czy chcę zyskać ich sympatię, czy to po prostu dlatego, aby mieć o czym pisać. W każdym razie książki znikają z półek, a oni pochłaniają je jak wygłodniałe zwierzęta. Chcą jeszcze. Szmirowata rozchodzi się równie szybko ciesząc się nie mniejszą popularnością. Podobno jest, jedna czy dwie polskie księgarnie w Edynburgu. No ale kto zapłaci 15 funtów za książkę, która w Polsce kosztuje 23 złote. Gdybym nie nazwoził tyle tu tego, pewnie byłbym tam stałym klientem.Sam kiedyś myślałem nad rozkręceniem takiego interesu. Jako dyplomowany księgarz mógłbym to nawet pociągnąć. Do azot i nazot. Sklepy spożywcze - to jest żyła złota, takie biedronki w Polsce, czy słoneczka jak grzyby po deszczu. Wystarczy znaleźć odpowiednie miejsce. Tu polskie sklepy są najdroższe ze wszystkich. Za chleb trzeba zapłacić niespełna 3 funty, za kawałek krakowskiej 5-6, podczas gdy adidasy w lidlu kosztują 2 funty. Hindusi kupują mąkę i kręcą placki, jedzą je przez cały tydzień, mieszkają, po kilkunastu na kupie, dostają po 150 tygodniowo i są szczęśliwi. Nasi rwą mieszkania socjalne, doją benefity ile się da i idzie potem taka rodzinka do polskiego sklepu, niedawno widziałem, robi zakupy, polska kiełbasa, musztarda, pieczywo, gazety, soki, majonez, jak w biedronce i zostawia 120 funtów ze te dwie siaty i też jest szczęśliwa i co najważniejsze czuje się jak u siebie i subiekt się cieszy i to co zarobi odkłada na kupkę i niech no oni jeszcze wpadną ze dwa razy w tym miesiącu a już go prawie stać będzie na nowe audi A5 białe jak śnieg w marcowym słońcu. Hindusów, Azjatów, Pakistańczyków w szczególności już stać od dawna. Z tym, że oni preferują BMW. Podjeżdża takim pod kasyno w Islamabadzie i przyjmują go niczym samego Kulczyka w Mariocie. A nasz? Co najwyżej SKOK spłaci i stać go będzie może na 12 letnie reno i najtańsze OC.

Dzisiaj cały dzień pietruszka. Szkoci jedzą ją w zadziwiających ilościach na święta. Wrzucają pietruchę, tzn. korzeń, gotowany zawczasu przez 3 minuty, do piekarnika i chrupią z sosem musztardowo-miodowym. My mamy swoje jajo, oni pietruchę. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że jak spytasz o to Szkota, odpowie, że to taka biała marchewka i tyle. Jeśli jeszcze zdoła uwierzyć, że rośnie w ziemi, to jak mu powiesz, że to ma natkę u góry, takie zielone, co się sieka do zupy, to cię wyśmieje. Takie mają pojęcie. Tak se luźno kojarzę. Ta Pietrucha mnie wykańcza. Przenoszę się na part-time. Ta myśl jest moją ide-fix od kilku dni. Niech mi tylko spróbują odmówić. Nie wiem czy to rzeczywiście zmęczenie, czy ja się po prostu starzeję. Czy to praca w fabryce tak wykańcza? Czy to moje podejście do niej. Teraz to nie ma znaczenia, widzę światło w tunelu. I niech mi je ktoś kurwa przysłoni.

Po breaku dowiaduję się, że wczoraj zamontowali na prepie, tzn. u nas, kamery. Najprawdziwsze kamery, nie takie tylko atrapy. Podobno ze względów bezpieczeństwa, choć wszyscy wiedzą, że to zabezpieczenie przed wyłudzaniem odszkodowań od firmy. W zeszłym roku wyparowało z tego tytułu 30 tyś funtów. Każdy tu tylko kombinuje, jak coś sobie złamać, jak palca wsadzić do siekarki. Natychmiast biegnę do menadżera z zapytaniem czy jest możliwość odkupienia taśm, a ona na to, że chyba sobie jaja robię. Ja mu mówię, że ależ skąd, że ja tu reprezentuje poważnego producenta i że ona ma pomysł na nowe reality-show – FABRYKA i że on za te taśmy suto zapłaci. Pomysł nie przechodzi. Jeszcze do tego wrócę. To mógłby być hit sezonu z prognozą na co najmniej pięć sezonów. Czujecie?

Tytułem rekompensaty wymyślam kalambur. Pytam każdego po kolei - masz dla mnie dyszkę? – CO? – odpowiadają zdziwieni – No czy masz dla mnie dyszkę? – Jaką dyszkę? – No dyszkę - odpowiadam.

2010-03-15

Cyclops

Dlaczego nie mogę przypomnieć sobie tego zdania. O co chodzi z tą ciągłością? Dlaczego wszyscy tak jej pożądają? Wydają się przez to tacy ambitni. Tacy racjonalni. Spójność, myślę, że chodzi im raczej o spójność. O to, aby trzymać się w kupie i być w tej kupie coraz gęstszym, by wytrwać do momentu, aż osiągnie się konsystencję kamienia. Przetrwać próbę czasu, przejść twardo przez czas, myślę, że to o to chodzi. Tymczasem ja nie mogę zebrać do kupy tego jednego zdania. Jak to było? Jak to było…? Wychodząc na przestrzał świadomym upadkom… Boże dlaczego nie potrafię sobie tego przypomnieć. Przecież to było dzisiaj, raptem parę godzin temu. Człowiek robi wszystko aby ten jeden, chociaż ten jeden organ utrzymać w dobrej kondycji, a on i tak przy najbliższej okazji zawodzi. Jak brzmi to zdanie znane wszystkim ludziom? Cholera dlaczego to takie trudne? Daremne. Zastanawiam się czy nie kupić teściowi tali kart. Staruszek jest uzależniony od pokera. Tyle, że robi to przez Internet. Na co mu karty? Myślę, że to o te zmiany nastrojów im chodzi. To rozwala najmocniej. Tak, rozstrzępia. Przy mocniejszych wahnięciach człowiek ma wrażenie, że traci grunt pod nogami, że to wszystko czym się obłożył nie wystarcza i że może mu czegoś w szlachetnej sztuce samoobrony brakuje. I tu jest miejsce, a raczej czas, tak… właściwy czas w chwilach rozstrojenia na wbicie klina. To okoliczność jest klinem. Zawsze okoliczność. Okoliczność najbardziej im zagraża. Nieoczekiwane zmiany biegu rzeczy zamachem na ciągłość, a przepraszam, spójność. W drodze o dbałość. Jakie to małostkowe. No ale tak to funkcjonuje. Gdyby tylko potrafili pokonać, lub chociaż zdali sobie sprawę z niemożności zapchania tej dziury. Jaka byłaby następna? Nie o nastrój tu chodzi, a o nastrajanie. Gdybyśmy potrafili się dostroić. Ulegam pokusie podkreślenia momentu przejścia na my. Gdybyśmy byli samonastrajalni, czy potrzeba spójności nie wydałaby się nam śmieszna. Oczywiście, że to oszustwo. Kolejny temat z wariacji, że też nie potrafię przypomnieć sobie, tak dobrego, tak dobrze znanego mi zdania. Jednak gdybyśmy potrafili… Gdybyśmy potrafili zdać sobie sprawę, że w astrologii jest coś na rzeczy. Że każdy kolejny rok jest tylko wariacją tematu zeszłorocznego, i to nie brak ciągłości nam doskwiera a pamięć. A raczej jej brak. Pamięć niczym brzytwa Ockhama krystalizuje przestrojone chwile, myśli, zdania. Okiełznać ten proces, gdybyśmy potrafili. Co za licho sprawia, że nie mogę już drugi kwadrans do tego zdania się dokopać? Jem dużo orzechów, zjadam ich kilka garści na kolację. Szkoda, że są tak kaloryczne. Poprawiają pamięć. Podobno tylko na trzy dni. Ale co w chwili, kiedy wcina się je codziennie. Osłabiają ją? Czy to dlatego? Czuję się ukiszony. Zaaklimatyzowanie się zajęło więcej czasu niż myślałem. Ciągota do ciągłości, jakby to była gra warta grzechu. Podobnie z resztą jest z tym startowaniem od nowa. Nadziejogennym zaczynaniem od początku. Nie ma nowa. Tak, jak próżne w tam haniebnym procederze jest parcie na continuum, tak też złudne jest pragnienie nowego początku. Gdybyśmy tylko potrafili zdać sobie sprawę, że każdy kolejny rok jest wariacją, ale Wariacją na temat zeszłorocznego stosunku Księżyca do Neptuna. Na przykład. Wariacje. Gdybyśmy tylko potrafili wyrzec się owoców własnych czynów. Gdybyśmy tylko potrafili zapomnieć o pamięci. Dla mnie nie było innego wyjścia, jak uciec z kraju. Teraz to rychło i skocznie, chwilami samo się nawleka. To, w co moglibyśmy się przekształcić, gdyby nie to wszystko, to istoty samozaskakujące się. Powiadają, że to melancholia jest nieuleczalna. Powiadam to nieuleczalna jest do niej ciągota. W tym zdaniu było z pewnością coś, jeśli nie o niej samej, to równie patetycznego. Strach przed patosem, neurotyczny, immanentny strach naszych sąsiadów. Nie. To coś znacznie na większą skalę. Cyniczny strach neurotycznych osobowości naszych czasów. Sam cynizm jest strachem. A to o nieurodzajność myśli chodzi. O nieumiejętność uporania się z trwogą powodowaną nadmiarem chodliwych receptur. Jest tego trochę, z którego miejsca na ziemi by nie spojrzeć. Patetyczne zawsze wydawało się dwojakie, świeże, nieskalane, lub stare, omszałe. I jedno i drugie piękne. Pomiędzy jest trwożny i wstydliwy strach ludzi w średnim wieku. Wiek natomiast uświadamiamy sobie tak rzadko, w tak niewielu chwilach jesteśmy rzeczywiście tymi, ile mamy lat, że czystym absurdem byłoby powoływanie się na to kryterium w tak zasadniczych sprawach. W rzeczach wielkich, jak zwykło się mawiać o poezji, kryterium wieku nie istnieje. Jeśli przyjrzeć się temu z bliska, zobaczymy, że rwie się to w każdym stadium argumentacji. Najmocniej zdaje się istnieć jako usprawiedliwienie. Takoż tu też się zdaje. Wariacje i ciągoty. Mam ze sobą tylko kilka książek. Podejrzewam, że to i tak luksus w porównaniu do tego, co mają niektórzy. Czy wyobrażacie sobie być skazanym na wybór pięciu książek, pięciu ostatnich w życiu książek? Jak pragnę boga wolałbym nie wybierać żadnej. Taka piątka wyglądałaby pewnie w większości przypadków jakoś tak – Księga Przemian, Upaniszady, Stary Testament, Metafizyka Arystotelesa i Przeminęło z wiatrem. Wolałbym szczęznąć z przyjaciółką na piersi niż katować się czymś takim. Nie pamiętam dokładnie momentu, kiedy zacząłem przedkładać fabułę nad wszelkie sztuczne konstrukty myślowe. Patrząc z tej perspektywy, był to jeden z słuszniejszych wyborów. Nawet w bełkocie Kartezjusza doszukasz się fabuły – odpowiedziałem w myślach. Z tych kilku książek jedną, jedyną czytam już po raz wtóry i pewnie nim skończę zacznę ją po raz trzeci. Jest bowiem napisana w obcym mi języku i ni chuja, nic z niej nie rozumiem. Mam przez to szczytne wrażenie, że oprócz fabuły wlewa się we mnie coś jeszcze. Teraz sobie przypominam. Szukałem zdania w języku polskim, a ono było w języku angielskim. Krwiste, soczyste, znane każdemu zdanie, podane po królewsku. The mocker is never taken seriously when he is most serious.

2010-03-12

Breakfast at Tiffany's

Obecnie znajduję się pod znakiem wodnika. Parkuję jednym kołem na chodniku. Ciemnym i wilgotnym. Zwykle tak tego nie zostawiam, ale dzisiaj, szóstego dnia urlopu, postanawiam nic z tym nie robić. Wycofuję się.

Wchodzę do mieszkania na Ramsay Road, ciasnego i pełnego pająków. Przynajmniej jest tanie - powtarzam. Padam w butach na sofę. Przez chwilę zastanawiam się ile butelek zostało w lodówce. Wstaję i wieszam na ścianie dopiero co zakupione reprodukcje. Przebiegam wzrokiem od jednej do drugiej. Wyglądają wspaniale. W którymś momencie zrobił się ze mnie samozwańczy znawca sztuki. Wcześniej był księgarz, dostawca pizzy i budowlaniec. Po drodze jeszcze student, sprzedawca, agent ubezpieczeniowy, bankier i doradca. Nie to, żebym był jakimś stałym bywalcem galerii. Reprodukcje są z supermarketu.

Zaczęło się od tego, że kupiłem dwie, te najbardziej postmodernistyczne, i to już był spory spontan. Powiesiłem je obok siebie i po chwili stwierdziłem, że dwie, jak na taką wyprzedaż i postmodernę w najczystszej postaci to jednak trochę mało i zaraz mogę poczuć, że tracę coś ważnego. Jeśli to te obrazy tak na mnie działają – myślę – to już jest dobrze. Wróciłem po trzeci. Patrzę, a na jednym, wyciągnięta jak długa - Audrey Hepburn. Nie to, żebym jakoś specjalnie był jej fanem, chodzi o to, że tu taka czarno na białym, wyciągnięta jak długa i na wyciągnięcie ręki. Musiałem ją mieć.
Capote nie mógł trafić lepiej. Pomyśleć, że wolał Marilyn Monroe. Kupiłem ją, dołożyłem jeszcze Humphreya Bogarta z Leninem w tle i kilka innych, których postacie nic mi nie mówiły. Postanowiłem, że wszystkie zostaną w folii. Niech to będzie mój wkład w sztukę z tamtych lat. Niech to będzie mój wyraz pojednania i moja mała ekstrawagancja. Niech to będzie pierwszy akt w długim procesie hellenizacji tej wyspy. Na paragonie czytam - pop-art, a nieco dalej - contemporary paintings. I to za mniej niż pół ceny. Najmądrzej w życiu wydane pieniądze. Kiedy jest okazja trzeba łapać okazję – mówię. Jestem po kilku małych, a nie ma jeszcze południa. Patrzę na te obrazy i z każdą minutą wydają się coraz bardziej na czasie. Zastanawiam się czy jednak nie powinienem przeparkować samochodu. Nie wiem czy to dobrze, czy źle. To moje pierwsze obrazy. Koniec Manciniego.

2010-03-06

Tricks of the Mind

Stoję w kolejce pod bankomatem, rozmawiam przez telefon. Przede mną tylko jeden człowiek, ubrany jak kloszard, jeśli można mówić o kloszardach w tym mieście. Intryguje mnie od pierwszego spojrzenia. Nawijam do słuchawki przekonując Edytkę, że ziemniaki tańsze są w Lidlu i obserwuję tego gościa. Tutejszy drapichrust, gdyby pojawił się w Lublinie, po pierwsze, na pewno nie wypłacałby pieniędzy z bankomatu, po drugie, z pewnością nie roztaczałby wokół siebie przyjemnego zapachu ciecierzycy. Ten w dodatku ma całkiem zdrowe zęby. Powiecie co to za lump, co nie cuchnie? Odpowiadam – lump pachnący. Brytyjski. W sumie to ciężko ocenić, w tym kraju bez głębszej znajomości języka nigdy nie wiesz z kim masz do czynienia. No to lump, czy nie lump? Może to tylko pospolity szaraczek, pracownik zakładów przetwórstwa ziemniaczanego w znoszonej marynarce? Może. Ważne, że usłyszał jak rozmawiam przez telefon, odwrócił się do mnie i pyta – polak? Odpowiadam, że tak, choć przeważnie kłamię w takich sytuacjach. – Cześć - mówi i pyta z jakiego miasta jestem. Wymieniam Lublin i Katowice. Lublina nie kojarzy, kiedy słyszy Katowice uśmiecha się i klepie mnie po plecach. – Silesia – mówi. Widzę, że trzyma książkę. Co czytasz – pytam spoglądając na okładkę – Derren Brown – Tricks of the Mind. – Czytam – Sztuczki umysłu – mówię po polsku. Lump śmieje się jakby rozumiał. Klepie mnie mocniej, mówi cześć i odchodzi, wolnym, dosyć dostojnym krokiem. Ma na sobie wytartą, skórzaną marynarkę, przykrótkie spodnie ze sztruksu i oczy, jakby przez ostatnie trzy dni nie robił nic prócz gapienia się w monitor. Myślałby kto, że to ta książka tak go zmęczyła. Wypłaciłem pieniądze i pomyślałem - co za zajebisty typ. Co za spotkanie. Ten kraj powinien być kolebką literatów. Nie musisz pracować, nie musisz stać w kolejkach po zasiłek, nie musisz kraść, choć i tak kradną tu wszyscy, dostaniesz tyle, że starczy ci na książki, jedzenie, taksówkę i wodę kolońską. Ten gość powinien być moim po tej wyspie przewodnikiem, a ja powinienem być tego kraju utrzymankiem. Mógłbym pisać wzniosłe poematy wychwalające tutejsze klify, socjal i mgliste poranki nad zatoką. Powinienem odwiedzać przytułki dla bezrobotnych i uczyć się sztuczek o których mowa.Tymczasem robię zakupy w tesco i zapominam, że ziemniaki tańsze są w lidlu. Please scan your clubcard – mówi maszyna. - Pleas take your items. Nie mogę przestać myśleć o sytuacji sprzed bankomatu, o tym jak on się roześmiał, jak serdecznie mnie klepnął i jakie miał białe zęby. Po powrocie do domu dzwonię do pracy i informuję, że mam chorobę, że mam ból i nie przyjdę dzisiaj. Ani dzisiaj, ani za tydzień. Biorę wolne. Uprzejmie informuję, że biorę zapas wolego. Kadrowa mówi, że ok., żebym dał znać, jak poczuje się lepiej. Mówi to w obcym mi języku. Odpowiadam to grejt i też jej mówię gudbaj. Odkładam słuchawkę. Opuszcza mnie wola. Z każdym kolejnym oddechem jest lżej. To obca siła nakłoniła mnie do tego, skoro jej ufam, wystarczy już tylko nie stawiać oporu.

Decyzja nie cieszy się aprobatą domowników. Nie kwestionuję zarzutów, z większością trudno się nie zgodzić. Nawet gdybym chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie nie potrafię nic z siebie wykrzesać. Myślami jestem już przy swoim biurku. Biurku z karbowanej blachy i aluminium, biurku z litego dębu, biurku ze sklejki w mahoniowy deseń. Pierwszy z siedmiu darowanych dni, dni wyrwanych na żądanie swą odurzającą perspektywą ściska mnie za skronie. A co jeśli mnie wypierdolą? – zastanawiam się przez chwilę - absolutna łaska – od co. Dopiero kiedy lądujesz na bruku zaczynasz coś robić ze swoim życiem. By wyrwać się z letargu nie wystarczą dwa tygodnie wolnego. Tu trzeba solidnego kopa, kopa jakim jest zwolnienie. Bezrobocie w pewnych przypadkach działa jak błogosławieństwo. To naglące nawoływanie to nic innego jak głos przeszłości, mój własny głos zapisany w chwilach najgłębszego upojenia. Siedem krótkich dni. Pierwszych kilka godzin i już nawijam w tym stylu. To wystarcza, na dobry początek, by roztkliwić się do kości.

Tak więc stoi przede mną całkiem miła perspektywa i jasne jest, że zatroszczę się o nią z pełnym namaszczeniem. Kiedy człowiek pracuje, to oprócz tego, że jest konsekwentnie uprzedmiotawiany, - udupiany – chciałoby się rzec, to rzeczywiście coś z tej sławetnej szlachetności spływa na niego. To coś to szacunek dla czasu. Szacunek dla darmozjów i szacunek dla przestrzeni. Mechanizmy, które zmuszają nas do samozaprzęgania się w ten absurdalny kierat są tak trywialne, śmieszne i oczywiste, że tylko szaleniec widzi w tam ubezwłasnowolnienie. W istocie praca daje ci odrobinę constansu, bezpieczeństwa i odrobinę, jakże lichą odrobinę, prawdziwej wolności. To coś na kształt epikurejskiego zrozumienia konieczności. Sama świadomość, że w każdej chwili mogę rzucić to wszystko w cholerę, napawa mnie poczuciem władzy. Zbliżam się do niej i oddalam, a w dzień jak dziś, w dzień wolny na żądanie, wysysam z niej co najlepsze. Mówię sobie – człowieku popatrz na morze, masz kupę czasu. Poczuj tą bryzę. Wyobraź sobie, że rzucasz to wszystko w cholerę. I wyobrażam to sobie i patrzę na morze i ciągle mam pracę i cięgle mam kasę i pracę głęboko w dupie. Podetnę sobie rtęcinę jeśli ktoś zaraz mnie nie uciszy. Ktoś powinien to przerwać, powinno się mnie powstrzymać. Przed rozliczeniem. Jeszcze tylko jedno. Kocham się gibać, tyrpać i pląsać. Furkotać i ruchać. Dlatego też pierdolić mogę teraz ich osąd i całą sfabrykowaną mizerię.

2010-03-04

Moderna

Miller żył wczasach kiedy robiono maszyny, które po wrzuceniu monety strzykały perfumami. Bukowski jeździł czarnym BMW ze wspomaganiem. Ja codziennie kupuję bułki w tesco i płacę w kasie samoobsługowej.
- Please scan your clubcard – każdego ranka przemawia do mnie. I trochę się czuję wtedy nieswojo, bo ja nie mam tej karty, a ona powtarza dwa razy i wszyscy to słyszą, więc wrzucam pospiesznie monety i gryzę się w język, aby znowu nie palnąć głupstwa. Potem każe mi zabrać zakupy i mówi jeszcze żebym następnym razem już przyniósł tą kartę i reszty – mówi jeszcze – żebym nie zapomniał. I to mnie akurat cieszy, że ktoś o tym pamięta i że codziennie z samego rana czuję, że ktoś o mnie się troszczy. I to mnie tak mile nastraja i przeto lubię chodzić po bułki i wcześniej przez to wstaję. I do tego jeszcze czuję się taki… taki nowoczesny.

2010-03-03

Elan Vital

Rzuciłem doktora Housea na rzecz niemodnych bajdurzeń. Dumny ze swojego powrotu w staroświeckość, o całe niebo bliższy od dr Housea jest mi Alosza i jemu zamierzam dzisiaj poświęcić dzień pracy. Punktem wyjścia będzie zobojętnienie. Zobojętnienie na nawoływanie potrzeb sensu, sprawiedliwości i miłości. Nie żaden małostkowy nihilizm, a powrót ze starości w niedojrzałość. Zestarzeć się jak najszybciej, mentalnie osiągnąć stan pełnej dojrzałości by móc porzucić to i po raz wtóry stać się człowiekiem niedojrzałym. Czyż inaczej postąpił Alosza? Uwolnić się z najbardziej ludzkich potrzeb by móc znów niczym wygłodniałe dziecko rzucić się na swoje pragnienia i pozostać w tym wolnym do końca – wydaję się rzeczą niemożliwą. Najgorsze jest to odliczanie czasu. Co do ziemniaków to mam ich dzisiaj do ugotowania 14 ton, z czego dotknę tylko tych, które zjem. Jeśli sam w tym, rządzącym się odgórnym porządkiem procesie niczego nie spierdolę to raczej nic nie powinno mnie zaskoczyć. Zapomniałem tylko dodać, że tu ciągle chlupie, a woda sklejce nie służy. Przeto boje się, że biurko w końcu mi zgnije. Ten plusk to, po pierwsze wrzątek z kotła, po drugie woda z basenu. Następne chlupnięcie ląduje na mojej twarzy. Szybka pobudka. Mam poparzone ucho i brew. Ciskam kartoflem w kocioł. Cholera, było tak pięknie. To moje rozpasane roztargnienie nie pierwszy i nie ostatni raz dostarcza mi cierpień. Otrząsam się błyskawicznie. Zrzucam gumiaki, fartuch, rękawice, kask i jak żywy wskakuję do basenu. Pokonuję żabką dwie długości. Po raz pierwszy dotykam szklanych kolumn, miedzianego koryta i zimnego muru. Myślę może, że pojawi się jakaś nimfa, że uczyni jakiś gest. Myślę może, że ostatnia z muz czeka na mnie z flanelowym ręcznikiem. – Dlaczego się tak męczysz? – powiada. – Nie powinieneś się nadwyrężać. Usiądź proszę przy biurku. Przyniosę ci coś do picia. Siadam więc, rozciągam plecy. Po oparzeniu ani śladu. Z szuflady po lewej wyjmuję kartkę z nazwiskami swoich ojców. Ojców, czyli więcej niż nauczycieli i mniej niż białych braci. Przy każdym postanawiam dopisać jedno, dwa zdania. Dostaję sok pomidorowy, szlafrok wiesza mi na krześle i wskakuje do wody. Zaczynam od Parmenidesa, kończę na Cioranie. Mógłbym ciągnąć w tym stylu po samego Niemczuka ale po drodze gubię gdzieś sens. Notka ląduje w dolnej szufladzie.

Myślę coby podpierdolić kilka bombek. Jestem sam na kantynie. Zastanawiam się jak zajebać całą choinkę. Nie mamy jeszcze choinki, święta za pasem, a ta wygląda niczego sobie. Koniec końców zawijam samą gwiazdkę z czubka i cichaczem spieprzam do szatni. Wciągam wodoodporne spodnie na szelkach, żółtą kamizelkę i wracam za biurko. Z każdym takim dniem jestem o krok bliższy blaskowi oka. Wkrótce popełnię rzecz o lotności.

– Czytałem twojego bloga – mówi Robert. – Całkiem nieźle wykręcasz słówka. Jak sam Poloniusz w Hamlecie. – Dzięki stary – odpowiadam. Robert skończył historię na UMCS dwa albo trzy lata przede mną. Polubiłem go zaraz po tym jak opowiedział historię napisów na kalesonach. Taki był kolo. Mówię mu, że ja to tak całkiem serio, on że rozumie, że sam kiedyś próbował, ale spadła na niego tona samozapalnych śmieci. Odesłałem go do szmirowatej. Zobaczymy co z tego wyniknie. Cały dzień gotowaliśmy jebitne Kingi, więc było sporo czasu na dyskusję. Okazało się, że Robert miał u siebie zajęcia z Czarneckim. Kojarzył zwyczajnie to i owo. Wdaliśmy się w dysputę o Bergsonie. Mówię mu, że w Ewolucji Twórczej chodzi właściwie tylko o dogrzebanie się do jednej, zasadniczej umiejętności. Umiejętności zwracania uwagi na szczegóły, na błahe niuanse szarej rzeczywistości. Zmysł obserwacji, oczy szeroko otwarte, nasłuchiwanie, to fundamenty tego, co Bergson nazwał procesem twórczym. Wystarczy w sobie wykształcić, a później tylko poddać się tej sile. – Robert słuchał, a ja nawijałem jak nakręcany profesorek i tak nam zeszło z godzinę. Obiecałem zarekomendować mu kilka tytułów. Ucieszył się. Na koniec spytałem czy ma pożyczyć dyszkę. Nie miał.

Rezonans

Przetarłem ten zacior do końca. To, co blokowało, co tłamsiło mnie od pierwszego dnia pobytu w tym kraju, zostało w końcu wyparte przez to, co Bergson nazywał Elan Vital. Ostatni czakram odszpuntowany. Odblokowany przy biurku, przy moim nowym, składanym biurku ze sklejki w mahoniowy deseń. Z niespotykaną w tej krainie dotąd lekkością rozkładam czyste, pomiętolone kartki. Osiągnięcie tego stanu trwało niespełna jedenaście miesięcy. Dźwigary pracują, za mną stalowe, kręte koryto, betonowe kolumny obłożone luksferami, surowy basen, z przodu kotły rezonujące w najpłytszą taflę wrzącej wody. Dzięki głęboko wetkniętym w uszy stoperom słyszę tylko pojedyncze, najjaskrawsze dźwięki. Jestem odcięty od szumu. Lekko się uśmiecham. Czekam 12 min i 45 sec na moje ziemniaki – Kingi Edwardy. Czas oczekiwania, czas między jednym opróżnieniem kotła a drugim rozciąga się. Przeistacza w duszną orgię myśli. Często myśli tak toksyczne i natrętne, że przez kilka dni nie mogę się otrząsnąć. Otwieram szufladę z lewej strony, są jeszcze dwie, ta na górze to miejsce na wczesne łamigłówki, na czas przeszły, na ocalanie tego, co już zapisane. Do tej szuflady sięgam jeszcze przed rozgrzewką. Nigdy jeszcze nikt w żadnej szufladzie nie miał takiego porządku. 40 min rozpływa się w powietrzu, zapominam zjeść. Głodny wracam między dźwigary. Otwieram szufladę z prawej strony i chowam to, co zapisałem na przerwie. Obgryzam kilka na wpół ugotowanych ziemniaków. Myślę o pieprzeniu – okiełznać kopulację to uświadomić sobie, że rypanie to zawsze jest farsa. Mam ochotę uściskać każdego z współpracowników, kiedy myślę o tych rzeczach nagle wszyscy wydają się bliżsi. Bliżsi lecz zawsze z innego programu. Uczucie absolutnego bratania się z ludzkością nawiedza mnie średnio raz na dwa miesiące. Przerywam notkę aby rzucić do Roberta:
– w dni takie jak dzisiaj kocham tę robotę. - Na co on uśmiecha się i odpowiada:
– w domu nie mogę już nawet patrzeć na ziemniaki
- naprawdę ją kocham stary – mówię

Znachory

Każda praca jest dobra, jeśli tylko słowa mogą swobodnie przepływać. Tą stronę trzeba w pracy pokochać i taką pracę trzeba docenić. Pamiętając jednocześnie o tym, że praca to ostateczność. Fabryka krótkoterminowej żywności nad zatoką w mieście Bonnes to zakład pracy chronionej. Pracują tu recydywiści i ludzie z żółtymi papierami. Ludzie, którzy wyglądają jak zwierzęta. Jak pso-ludzie, postacie z kreskówek. Mniemam, że wyglądam jak człowiek, że śmiało moje zdjęcie można by umieścić w encyklopedii pod tym hasłem, a jednak to właśnie ja, choć nie jestem recydywistą i mam czarno-białe papiery, uchodzę w tej fabryce za największego wariata. Lecz do cholery, pewnie wmawiam tylko to sobie, a jestem zwyczajnym odludkiem. Kiedy siedzę przy biurku, między dźwigarami, nie mam z nikim styczności. Nie muszę otwierać gęby. Kontakt z innym sprowadziłem do minimum. Także podczas przerw siedzę sam przy stoliku i czytam lub coś notuję. Reszta patrzy na mnie spode łba, nikt nie ma czelności się przysiąść. Czasem, kiedy na kantynie jest pusto, to miejsce praktycznie nie różni się niczym od czytelni. Siedzę w zakichanej fabryce, a czuję się jak na uniwerku, bo po prawdzie, znam jedno i drugie i niczym się one nie różnią. No może z wyjątkiem tego, że tu każdy dostaje stypendium i człowiek nie musi przymierać głodem. A nie ma nic bardziej zabójczego dla myślenia niż głód. To samo z resztą tyczy się jedzenia.

Jedna Szkotka o cyckach tak wielkich, że nie wiem do czego je porównać i twarzy tak udręczonej, tak smutnej, jakby one ciążyły jej przez całe życie, wyciera mój stolik. Jest nową sprzątaczką na kantynie, wcześniej pracowała na traywashu, razem z całą, szkocką rodziną Adamsów. Doskonale ją pamiętam. W powietrzu unosi się kwaśnawy odór amoniaku. Ma na sobie zieloną, obcisłą kurtkę z napisem CELTIC FC. Pochyla się i przesłania mi kartkę. Zastanawiam się, kto na boga jest w stanie to objąć. Jak można w ogóle żyć z czymś takim doczepionym do ciała i czemu niby ma to służyć. Ci ludzie to zwierzęta, te ogromne piersi należą do zwierzęcia, a ja – wygłodniały, jak nigdy wilk stepowy, czekam tylko aż odsłoni kartkę. Gdy rozum śpi, budzą się znachory i nie ma nic gorszego niż zbyt wiele świata na czubku kutasa. Broń mnie panie boże przed takimi znachorkami i spraw by ptak nie skrzeczał nieproszony.

Ślina w polonezie

Linia produkcyjna, fabryka słówek. Jedno zdanie zapamiętane w kantynie, zdanie w stylu - chwila to wszystko czego można oczekiwać od doskonałości - rzucam na taśmę i obserwuję jak 12 par rąk dokłada do niego, to ziemniaczek w majonezie, to kilka liści szpinaku, to plaster łososia w kolorowym pieprzu, to trochę ogórka, to szczypioru. Obserwuję jak słowo zostaje miażdżone przez frytki w kaczym tłuszczu by za moment wyjść z drugiej strony maszyny, co zwą ją siller. Słowo w pełni wyposażone i gotowe do spożycia. W szkliście purpurowym opakowaniu trafia wprost na półki marka & spencera. Spytacie, jak to się dzieje, że słowo ląduje w sałatce? Sposób jest iście podręcznikowy. Bierzesz uprzednio karteluszek wielkości paznokcia i zapisujesz słowo - umarłych, albo coś iście z doliny lalek, np. sodoma. Zwijasz w rulonik i chowasz do kieszeni. Podczas wykonywania swojej codziennej pracy masz w spodniach ze dwadzieścia takich karteluszków. Kiedy przychodzi pora sypania szpinaku, ty zawczasu sięgasz do kieszeni i chowasz miedzy palcami słowo tak, że niepostrzeżenie ląduje ono między ogórkiem a szczypiorek. Słowo piszemy na zielonym papierze, więc raczej nie rzuca się w oczy. Ląduje w żołądku. Nie wychwyci go wykrywacz plastiku ani metali. Pracownicy są uczuleni na owady, na kolorowe szczepy gumowych rękawiczek, na odpryski z lakieru do paznokci etc. Ciemno zielonego zawiniątka w szpinaku jeszcze nikt nie zauważył. Słowa łączą się w zdanie. Zdanie puszczam na taśmę i obserwuje jak 12 par rąk dokłada coś od siebie. Finisz kończymy, pikap na 17tą, zmiana produktu, dwa i pół tysiąca sweet chili chicken, anielskie włosie, niemyte ręce, ślina w polonezie.

Nowe teorie w medycynie

Dzisiaj zostałem zmuszony aby na chwilę wstać od biurka i pójść na szkolenie. Szkolenie z czynności manualnych. W skrócie chodziło o to, jak podnosić aby nie zrobić sobie krzywdy. W osiem, czy dziewięć osób usiedliśmy wzdłuż złączonych stołów. Oprócz prezentacji, która sprowadzała się do tezy – jeśli bolą cię plecy to jeszcze bardziej daj sobie w kość, były także ćwiczenia. Kazano nam po kolei, przenosić skrzynkę, stosując się oczywiście do wcześniej przyswojonych zaleceń. Ustawiono tor przeszkód więc zadanie nie było łatwe. Kiedy przyszła moja kolej – poczułem się jak istny pajac, nie mogłem uwierzyć w to co się działo. Sytuacja wydawała się dziwnie odrealniona. Mówię nie, nie zrobię tego. Przecież to cyrk, jak się patrzy. No ale z drugiej strony płacą mi za uczestniczenie w tym przedstawieniu. Kiedy zdałem sobie sprawę, że nie mogę się z tego wymigać, pomyślałem że przecież to coś w sam raz dla mnie. Szkoda, że nikt tego nie kręci, zaraz będzie performance – mówię szeptem. Kto im odstawi tu lepszy kabarecik? Musiałem się szybko otrząsnąć i przenieś tą pieprzoną skrzynkę z jednego końca sali na drugi, pamiętając tylko o tym by się nie wypierdolić, trzymać ręce blisko tułowia i zginać kolana. Wstałem, kiedy wyczytano moje nazwisko, wysłuchałem polecenia, po czym, na wyprostowanych plechach, uniosłem ryzę papieru, (skrzynka była teraz na drugim końcu sali, więc musiałbym najpierw po nią pójść) obróciłem się na pięcie i cisnąłem ją po całej długości stołów. Kartki z testami zaświergotały w powietrzu. Ryza spadła na ziemię w połowie drogi. Alex - prowadząca Szkotka osłupiała. Zapadła momentalna konsternacja. Sam nie wiedziałem co się tu wyprawia. Zrobiłem to bardzo spokojnie, opanowanie ale stanowczo, jakbym odgrywał jakąś rolę, jakby ktoś miał w tym jakiś głębszy zamysł. Podjąłem ryzyko i wnioskując z braku reakcji, oni to ryzyko uszanowali. Wiedziałem, że ta chwila milczenia zaraz pryśnie, nie czekając na to, co powie lub, co zrobi prowadząca, z szeroko otwartymi oczyma i prawą dłonią w górze krzyknąłem – szacunek dla Gogola – Po czym usiadłem na swoje miejsce. Opuściłem głowę. Oni wszyscy, nikt z nich nie znał Gogola. Myśleli, że chodzi o google. Myśleli, że próbuję rozładować atmosferę, że to jakiś żarcik słowny, że takie nasze polskie poczucie humoru i że w dobrym tonie będzie się teraz uśmiechnąć. Wszystko nie trwało dłużej niż pięć sekund. Wybuchnął śmiech. Prowadząca – nie chcąc wyjść na idiotkę stwierdziła, że w tym pomieszczeniu niestety nie ma dostępu do Internetu, ale mogę skorzystać w biurze na dole, po czym podniosła ryzę z ziemi i zaniosła do kąta. Skrzynki już nie musiałem podnosić.