2010-03-31

Lady Gaga

Tu przynajmniej nie wieje. No i nie kapie nic na głowę – pocieszam się. Na zewnątrz potężny huragan. Leje bez przerwy od kilku dni. Fale sięgają kilku metrów. Ruch jest utrudniony. Po pierwsze z powodu kałuż wielkości bajor morawskich, po drugie większość przybrzeżnych ulic jest zamknięta. Istnieje ryzyko, że fala dosięgnie twój samochód. W najlepszym wypadku można oberwać kawałkiem falochronu. Jednym słowem - typowo szkocka aura.
Cholera. Dostaję białej gorączki od tych ziemniaków. Mam wrażenie, że zasypują całe moje życie. Zamieniam kilka lakonicznych zdań z rudą Szkotką obok, odpycham się nogom i spływam. Cały dzień przy nich stoję i pomyśleć, że jeszcze całkiem niedawno miałem ciepłą posadkę w banku. Samochód służbowy, szefową w obcisłej kiecce, garnitur i paliwo bez limitu. Jeździłem po całym województwie próbując sprzedawać kredyty przedsiębiorcom z segmentu SME (small and medium businesses). Smeszne to były wyprawy. Fikcyjne telefony, laptop pod pachą, spotkania z ludźmi najróżniejszej maści mieniących się prezesami. Byle jak najdalej od biura. Nie potrafiłem wysiedzieć za biurkiem dłużej niż pół godziny. Ta branża to przekwitły kwiat kapitalizmu. Tylko tu możesz jeździć nowiutką Toyotą na krajoznawcze wycieczki, pić kawkę w kawiarenkach pod ratuszem, pstrykać zdjęcia gołębiom i jeszcze będą ci za to płacić. Wystarczy, że od czasu do czasu odwiedzisz właściciela cementowni i spytasz czy nie potrzebuje nowej betoniarki. Jakich ludzi ja tam nie spotykałem? Pomysłowość ludzka, wbrew powszechnej opinii nie zna granic. Jeśli rozmawiamy o pozyskiwaniu środków z Unii, kreatywnością bijemy wszystkich na łeb. Prąd z kukurydzy, świńska pasza z trocin, salon masażu dla kierowców z Ukrainy, etc. Nie sprzedałem nic. Nie zrobiłem najmniejszej transakcji. Tyle rozmów. Z takim warsztatem, z kunsztem godnym niejednego sofistyka, z erystyką znaną na pamięć, bezlitośnie prałem banie tym oprychom ze wschodniej ściany. Przynajmniej takie miałem mniemanie. Do diabła, na początku naprawdę się starałem. Wycieczki zaczęły się nieco później. Nie zagrało. Coś ewidentnie przeczuwali. Mogłem w nieskończoność strzępić sobie język, nie potrafiłem wzbudzić zaufania. Tylko raz. Jeden, jedyny raz naciągnąłem dwu gości z Biłgoraja na rachunek firmowy. Firma była w podbramkowej sytuacji. Obiecałem im, że jeśli najpierw otworzą konto, w procesie kredytowym będą traktowani na preferencyjnych warunkach. - Zawsze dobrze traktujemy klientów banku, nie będzie najmniejszego problemu z zakupem tego parku maszynowego. W systemie będziecie widnieć już państwo na zielono - powiedziałem. Połknęli haczyk i od tej pory już nikt nie mógł powiedzieć, że jestem nierobem. Miesiące mijały, stałem się podróżnikiem. Wiedziałem, że nadejdzie ten dzień i nadszedł. Zażądali prawdziwych, wymiernych wyników. Liczb. Nic już nie byłem w stanie zrobić. Tu much flou for them. Byłem za dobry w tej gadce. Ci goście, po tym jak miażdżyłem wszystkie ich wsiowe argumenty, czuli się omamieni. Ktoś, kto prowadzi duży biznes musi czuć, że sam podejmuje decyzje. Grałem w tą nutę i rżnąłem głupa od początku do końca. Zawsze jednak coś podejrzewali. Widzieli we mnie cwanego naciągacza z wyższym wykształceniem. A człowiek miał takie dobre intencje. To wina bruzd na mojej twarzy. Nie byliśmy złym bankiem, wręcz przeciwnie, jeśli o jakimkolwiek banku można powiedzieć, że jest dobry. Starałem się. Pragnąłem utrzymać tą pracę by w końcu zacząć sprzedawać i godnie zarabiać na życie. Wyszła kiszka. Betka, koleżanka z biura, pulchna, chichocząca blondynka udzielała kredytów po kilka milionów i kasowała kilkudziesięciotysięczne prowizje. Byliśmy razem w akcji i nie robiła nic prócz prymitywnego, wulgarnego przewracania oczami i wypinania cycków. Chichotała jak naćpana. Załamałem się. W świecie biznesu umiejętności handlowe, nie licząc tej jednej, to mit. Teoria negocjacji to pic na wodę. Nie sprawdza się. Postanowiłem skończyć z tą maskaradę. Nie mówiąc nic Monice – tzn. szefowej, zacząłem szukać nowej posady. Świat finansów, prócz wrażenia, że sprzedaje się bańki mydlane, dawał jednak wiele możliwości. Z tak bogatym doświadczeniem, setką szkoleń, umiejętnością słuchania, lekkomyślnością byłaby zmiana branży.

Logicznym następstwem bankowości jest doradztwo finansowe. Wylądowałem na rozmowie w ekskluzywnie wykończonym gabinecie, z ekspresem do kawy za dobrych parę tysięcy, gdzie dziewczyna, szefowa działu kadr, w trakcie zadawania rutynowych pytań pokazała mi majtki. Tylko skrawek i tylko PRZYPADKIEM, jednak byłem wstanie dostrzec wzór. Tam mi się wydaje. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakieś nowoczesne metody rekrutacji i że nie można dać się zwieść. Przez ten incydent nie bardzo mogłem zebrać myśli. Gadka nie chciała się kleić i byłem coraz mocniej przekonany, że ona jest na tym stanowisku świeżakiem. – Musimy jeszcze chwilkę zaczekać na prezesa – powtarzała. Nie żebym czuł się niezręcznie, miałem obcykane te gierki. - W to mi graj maleńka – powinienem powiedzieć. Było w niej coś z dziewczęcej naiwności, jakaś ironia w tym i przekorność. Dorosła osoba, szefowa działu kadr, trzymałem w ręku jej wizytówkę. Miała okulary w bordowych oprawkach, lekkiego zeza, około trzydziestu lat, kremowe majtki w niebieskie kwiatki i zwiewną kieckę. Dzbanek z wodą był prawie pusty. Nie potrafię teraz powiedzieć jak długo to trwało. Pamiętam, że tego dnia wszystkim doskwierał upał. Gapiłem się w cytrynę na dnie szklani samemu czując się jak najdorodniejszy owoc cudownego wynalazku, jakim jest klimatyzacja. Miałem na sobie granatową marynarkę w prążki i to było ok. Kupiłem ją w szmateksie za 25 złotych. Leżała naprawdę idealnie. Musiało być koło południa. Szefowej powiedziałem, że jadę do drukarni robić leasing na maszynę Gutenberga. Ukręciłaby mi łeb wiedząc, że jestem na rozmowie kwalifikacyjnej. Siedzieliśmy bez słowa, rolety były spuszczone do samej ziemi. Czułem coraz większe ciśnienie na pęcherzu. Wszedł prezes. Nie zdążyłem nawet odchrząknąć, a już potrząsał moją ręką. Szczerzył bezczelnie do mnie swoje białe zęby i trząsł nią jakby to nigdy nie miało się skończyć. Odpowiedziałem wymuszonym uśmiechem. Usiedliśmy. Zorientowawszy się z kim mam do czynienia podszedłem do tablicy. Saga rodu milczy – zagaiłem pierwszy. – I bez wątpienia. – Odpowiedziała kadrowa. Wyraźnie usiłowała go bronić. Pierwsze jego gesty uzmysłowiły mi, że miałem rację. Ta dziewczyny to pracownica miesiąca. Dalej rozmowa poszła zaskakująco gładko. Jakbyśmy oboje zapomnieli w jakim celu to wszystko. Po kilku minutach wiedziałem, że chcę pracować dla tego gościa. Teraz myśląc o tym widzę, że mogło to wyglądać dwuznacznie. Cóż. Artur, bo tak nazywał się prezes, był naprawdę w porządku. Emanował ufnością i ciepłem. Do tego używał zajebistych perfum. To chyba zabrzmiało jeszcze gorzej. Zaraz wyjdzie na to, że bronie praw gejów. W co ja się pakuję? Teraz w dodatku nic nie słyszę. Czy ja przekraczam granice? Artur czaił rozumiesz takie rozkminy. Kiedy tylko dowiedział się, kim naprawdę jestem, powiedział – ja też piszę. Ja mu na to – potrzebujemy pieniędzy na szmirę, może udzielił byś nam mecenatu? Problem zaczął się w momencie, kiedy zaczął nalegać abym opublikował któryś z jego tekstów. Kazał się podpisywać – jej perioratywność. Dobrze, że nie Królowa śnieżka – pomyślałem. Teksty zaczynały się w stylu – wolna uciekła z grabieży. Albo - https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhZdrkxMG-7739fJvhb7gnC0hyDybvNkV9q-ICjqsSyQb702VnQfwcuLAqfmm9QiPFH3n23Gb50AjMVDoY6XJe7lOjGb7xO12YAwRkU6qtTuRY7zARqzIqshsq2GDkzzlEdRLxDRUaSubAe/s1600-h/III-30.jpg Odpowiedziałem – niestety prezesie nie możemy tego opublikować, to straszne świństwa. Delikatnie zasugerował, że nie jest pocieszony. Miarka przebrała się w momencie kiedy, mianował tą szmatę szefem biura. Katarzyna pracowała ze mną w poprzedniej firmie. Oboje używaliśmy tej samej terminologii, przeszliśmy te same szkolenia etc. Oboje robiliśmy tak, aby klient się nie wysilał, nie czuł bólu. Różnica między nami polegała na tym, że ją zwolniono za szachrajki i machlojki, a ja odszedłem z własnej woli. W końcu i tak wypierdolili by mnie za brak wyników. Tu nas przyjęli. Widocznie nie o sprzedaż im chodziło. Jednak to Katarzyna z ładną buzią została królową balu. W kurwę.

Teraz widzę, jak rżnąc głupa w zupełnie obcym i wrogim mi świecie, od ubezpieczeń, przez bankowość po doradztwo finansowe, trafiłem na wysoki szczebel drabiny społecznej. Skończyło się na tym, że wymarzona, należąca się jak psu zupa, prowizja wzbiła się w stratosferę. Co prawda dostawaliśmy na koniec miesiąca okrągłą sumę, ale było to całe psinco, jeżeli uwzględnić fakt, że jest się głową rodziny i trzeba spłacać raty za lodówkę, SKOK, czynsz itp. Katarzyna – świeżo upieczona szefowa biura była tak leniwa, że pojawiała się tam średnio raz na dwa tygodnie. Nie było nad nią zwierzchnika w całym rejonie. Byliśmy pionierami. A że miałem władzę nad swoim zwierzchnikiem, w biurze pojawiałem się jeszcze rzadziej. Ponieważ kiedyś poprzysięgłem sobie, że już nigdy, żadna kobieta nie będzie moją przełożoną musiała jeść mi z ręki. Widywaliśmy się tylko w Warszawie, na żądanie prezesa. Takich wspólnych wypadów było kilka, może kilkanaście. Za każdym razem byłem na Artura bardziej wściekły. Nigdy nic nie opublikujesz złamasie – miałem ochotę krzyknąć mu w twarz. Nasz region był najsłabszy w Polsce, była to czarna dziura na mapie kraju, gdzie od początku istnienia biura nie zrobiono żadnego kredytu. To ja je założyłem, więc było się z czego cieszyć. Czasy prosperity – powtarzałem. Jest się z czego cieszyć. Prosperita niestety, jak to przynajmniej raz na dekadę z prosperitą bywa wzięła nogi za pas. Wzięła i spierdoliła.

Przyszedł czas, że ludzie z tego małego półświatka zaczęli kojarzyć moje nazwisko. Przez pół roku nie mogłem znaleźć pracy w żadnym banku. Nigdzie. Tak mi nasrali w papiery, że nawet na handlowego przedstawiciela mnie nie chcieli. Nawet na zwykłego sprzedawcę glazury i terakoty. Już po pierwszym miesiącu bez pracy opublikowałem tekst Artura. Miałem nadzieję, że jakoś odkręci to wszystko, że się nade mną zlituje. Tym razem kazał się podpisać – Qurrelle. Na bezrobociu wytrzymałem ponad pół roku nim zrozumiałem, że zwyczajnie nie mam szans w tym mieście. Raz puszczonej plotki nie można tak po prostu wybielić. Dla wszystkich byłem handlarzem bez wyników. W moim CV wszyscy widzieli tylko ucieczki w podskokach po tym, jak już więcej spierdolić się nie dało. A teraz swoją lekkodusznością, oraz ciągłymi sprzeczkami na temat tajemniczych zaszłości z panią dyrektor, pogrzebaliśmy biuro w Lublinie. Tłumaczyłem mu, że dziewczyny bardzo się starają i że najpierw musimy zbadać teren, zapoznać się z nowymi produktami, oswoić ludzi z nową marką, zrobić reklamę itp. Dziewczyny potakiwały głowami i wracaliśmy do domów. Prezes wydawał się usatysfakcjonowany. Mimo narastających napięć, nie ruszaliśmy sprawy. Kwiatki usychały i nikt nie wynosił śmieci. Spod mojego biurka zaczęło śmierdzieć. W pewnym momencie przychodziłem do biura prawie codziennie. Piłem kefir i wertowałem gazety. Eminem był wtedy najbardziej popularny w sieci. Nim się spostrzegłem zużyłem trzy laserowe tonery na drukowanie szmiry. Z szafy znikał papier. Czasem pomagali znajomi.Tchnęliśmy w to biuro życie. – Rafał trochę głupia sprawa, ale tydzień temu zamówiłyśmy toner za prawie trzy stówy, a ten przed nim był wymieniany raptem kilka dni wcześniej. Dzisiaj chcemy drukować umowy, a ten toner znowu jest pusty. Z szafki zniknęło osiem ryz papieru. Podobno przychodzą tu jacyś ludzie wieczorami i palicie światło. Rafał co się stało z tymi tonerami, to prawie 900 złotych? – pyta Katarzyna. Normalnie bym się zarumienił, rzeczywiście trochę zdębiałem. – W biurku masz pełne szuflady kartek zadrukowanych jakimiś świństwami. Byłyśmy na stronie internetowej tego co tam drukujesz. – Wiedziałem już do czego zmierzają. – Wypadałoby odkupić chociaż jeden toner. – Za tydzień ma tu przyjechać Artur. Kaśka – chyba nie możemy im wysyłać tych faktur? - Kaśki były dwie. Ta co została szefem biura i ta co w hierarchii firmy była pode mną. – Nie możemy. – odpowiedziała Katarzyna. - Wiemy kim jesteś. - I owszem. Wiedziały. Nie odkupiłem tonera. Czułem, że zbliża się koniec i już tylko kwestia, kto pierwszy zda sobie z tego sprawę. Pierwsza oznaka kryzysu miała miejsce, kiedy prezes kazał nam zakładać działalności gospodarcze. Była to dla niego oszczędność o tyle, że nie musiał płacić nam zusu. Do ręki dostawaliśmy mniej więcej tyle samo. Wmawiał nam, że jesteśmy twardą firmą o stabilnej pozycji na rynku i nic nam nie grozi. Miałem działalność od czasów handlu kalesonami, wystarczyło ją tylko odwiesić. Niby proste, a zeszło dwa miesiące użerania z urzędnikami. Dla Katarzyn założenie działalności stanowiło nie lada wyzwanie. Szczerze mogę powiedzieć, że była to właściwie jedyny praca, jakiej się w tej firmie dotknęły, której z resztą lwią część wykonałem sam. Kiedy, w końcu, przedstawiliśmy prezesowi nasze wpisy do ewidencji, regony i zaświadczenia z ZUS był wyraźnie zadowolony. Zapomniał, a raczej wyraźnie nie chciał nas rozliczać z wyników. Później miało się okazać, że już wtedy szykanowany był przez akcjonariuszy. W dwa tygodnie później złożył wymówienie. Było to równoznaczne z wyrzuceniem nas na bruk. Co prawda firma przetrwała recesję, tytułem samoobrony weszła w fuzję z inną, większego kalibru. Zmieniła nazwę na – Doradcy 24. Spytałem Katarzyn i wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że bez Artura, z tak wsiowym nadrukiem na wizytówce nie będziemy pracować. Nie żegnając się, nie sprzątając z biurka, nie oddając telefonu służbowego ani laptopa, zabrałem nogi za pas i uciekłem z kraju. Nie mam pojęcia jak skończyły Katarzyny. Podejrzewam, że także one miały problem z utrzymaniem się w branży. Czasami, przy krojeniu ziemniaków wspominam te czasy. Łączyła nas, specyficzna, więcej niż czysto biznesowa więź. Byliśmy pionierami. Nieobecnymi Doradcami. Hmnn… 20 minut do brejka. Ryż na mleku, cafe latte, banan z wczoraj i ostatni wegetariański seans tej burzliwej nocy. Pogoda bez zmian. Zaczynam się martwić o powrót do domu. Safety gloves and a knife in my hand. W radiowęźle Lady Gaga. W domu risotto z pieczarkami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz