Stoję w kolejce pod bankomatem, rozmawiam przez telefon. Przede mną tylko jeden człowiek, ubrany jak kloszard, jeśli można mówić o kloszardach w tym mieście. Intryguje mnie od pierwszego spojrzenia. Nawijam do słuchawki przekonując Edytkę, że ziemniaki tańsze są w Lidlu i obserwuję tego gościa. Tutejszy drapichrust, gdyby pojawił się w Lublinie, po pierwsze, na pewno nie wypłacałby pieniędzy z bankomatu, po drugie, z pewnością nie roztaczałby wokół siebie przyjemnego zapachu ciecierzycy. Ten w dodatku ma całkiem zdrowe zęby. Powiecie co to za lump, co nie cuchnie? Odpowiadam – lump pachnący. Brytyjski. W sumie to ciężko ocenić, w tym kraju bez głębszej znajomości języka nigdy nie wiesz z kim masz do czynienia. No to lump, czy nie lump? Może to tylko pospolity szaraczek, pracownik zakładów przetwórstwa ziemniaczanego w znoszonej marynarce? Może. Ważne, że usłyszał jak rozmawiam przez telefon, odwrócił się do mnie i pyta – polak? Odpowiadam, że tak, choć przeważnie kłamię w takich sytuacjach. – Cześć - mówi i pyta z jakiego miasta jestem. Wymieniam Lublin i Katowice. Lublina nie kojarzy, kiedy słyszy Katowice uśmiecha się i klepie mnie po plecach. – Silesia – mówi. Widzę, że trzyma książkę. Co czytasz – pytam spoglądając na okładkę – Derren Brown – Tricks of the Mind. – Czytam – Sztuczki umysłu – mówię po polsku. Lump śmieje się jakby rozumiał. Klepie mnie mocniej, mówi cześć i odchodzi, wolnym, dosyć dostojnym krokiem. Ma na sobie wytartą, skórzaną marynarkę, przykrótkie spodnie ze sztruksu i oczy, jakby przez ostatnie trzy dni nie robił nic prócz gapienia się w monitor. Myślałby kto, że to ta książka tak go zmęczyła. Wypłaciłem pieniądze i pomyślałem - co za zajebisty typ. Co za spotkanie. Ten kraj powinien być kolebką literatów. Nie musisz pracować, nie musisz stać w kolejkach po zasiłek, nie musisz kraść, choć i tak kradną tu wszyscy, dostaniesz tyle, że starczy ci na książki, jedzenie, taksówkę i wodę kolońską. Ten gość powinien być moim po tej wyspie przewodnikiem, a ja powinienem być tego kraju utrzymankiem. Mógłbym pisać wzniosłe poematy wychwalające tutejsze klify, socjal i mgliste poranki nad zatoką. Powinienem odwiedzać przytułki dla bezrobotnych i uczyć się sztuczek o których mowa.Tymczasem robię zakupy w tesco i zapominam, że ziemniaki tańsze są w lidlu. Please scan your clubcard – mówi maszyna. - Pleas take your items. Nie mogę przestać myśleć o sytuacji sprzed bankomatu, o tym jak on się roześmiał, jak serdecznie mnie klepnął i jakie miał białe zęby. Po powrocie do domu dzwonię do pracy i informuję, że mam chorobę, że mam ból i nie przyjdę dzisiaj. Ani dzisiaj, ani za tydzień. Biorę wolne. Uprzejmie informuję, że biorę zapas wolego. Kadrowa mówi, że ok., żebym dał znać, jak poczuje się lepiej. Mówi to w obcym mi języku. Odpowiadam to grejt i też jej mówię gudbaj. Odkładam słuchawkę. Opuszcza mnie wola. Z każdym kolejnym oddechem jest lżej. To obca siła nakłoniła mnie do tego, skoro jej ufam, wystarczy już tylko nie stawiać oporu.
Decyzja nie cieszy się aprobatą domowników. Nie kwestionuję zarzutów, z większością trudno się nie zgodzić. Nawet gdybym chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie nie potrafię nic z siebie wykrzesać. Myślami jestem już przy swoim biurku. Biurku z karbowanej blachy i aluminium, biurku z litego dębu, biurku ze sklejki w mahoniowy deseń. Pierwszy z siedmiu darowanych dni, dni wyrwanych na żądanie swą odurzającą perspektywą ściska mnie za skronie. A co jeśli mnie wypierdolą? – zastanawiam się przez chwilę - absolutna łaska – od co. Dopiero kiedy lądujesz na bruku zaczynasz coś robić ze swoim życiem. By wyrwać się z letargu nie wystarczą dwa tygodnie wolnego. Tu trzeba solidnego kopa, kopa jakim jest zwolnienie. Bezrobocie w pewnych przypadkach działa jak błogosławieństwo. To naglące nawoływanie to nic innego jak głos przeszłości, mój własny głos zapisany w chwilach najgłębszego upojenia. Siedem krótkich dni. Pierwszych kilka godzin i już nawijam w tym stylu. To wystarcza, na dobry początek, by roztkliwić się do kości.
Tak więc stoi przede mną całkiem miła perspektywa i jasne jest, że zatroszczę się o nią z pełnym namaszczeniem. Kiedy człowiek pracuje, to oprócz tego, że jest konsekwentnie uprzedmiotawiany, - udupiany – chciałoby się rzec, to rzeczywiście coś z tej sławetnej szlachetności spływa na niego. To coś to szacunek dla czasu. Szacunek dla darmozjów i szacunek dla przestrzeni. Mechanizmy, które zmuszają nas do samozaprzęgania się w ten absurdalny kierat są tak trywialne, śmieszne i oczywiste, że tylko szaleniec widzi w tam ubezwłasnowolnienie. W istocie praca daje ci odrobinę constansu, bezpieczeństwa i odrobinę, jakże lichą odrobinę, prawdziwej wolności. To coś na kształt epikurejskiego zrozumienia konieczności. Sama świadomość, że w każdej chwili mogę rzucić to wszystko w cholerę, napawa mnie poczuciem władzy. Zbliżam się do niej i oddalam, a w dzień jak dziś, w dzień wolny na żądanie, wysysam z niej co najlepsze. Mówię sobie – człowieku popatrz na morze, masz kupę czasu. Poczuj tą bryzę. Wyobraź sobie, że rzucasz to wszystko w cholerę. I wyobrażam to sobie i patrzę na morze i ciągle mam pracę i cięgle mam kasę i pracę głęboko w dupie. Podetnę sobie rtęcinę jeśli ktoś zaraz mnie nie uciszy. Ktoś powinien to przerwać, powinno się mnie powstrzymać. Przed rozliczeniem. Jeszcze tylko jedno. Kocham się gibać, tyrpać i pląsać. Furkotać i ruchać. Dlatego też pierdolić mogę teraz ich osąd i całą sfabrykowaną mizerię.
2010-03-06
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz