2010-07-09

Nothung! Nothung!

Wisiałem gościowi za dwa tygodnie. Miał czelność pobierać czynsz choć była to największa melina w mieście. Wyprowadziłem się, kiedy poleciał do Tajlandii w podróż poślubną. Dźwignąłem mu stary materac, ależ cholerstwo było ciężkie, korkociąg i nocną lampkę. Materac porzuciłem na ulicy. Nie miałem zamiaru oddawać mu tych pieniędzy. Nie było tego dużo, ale nie było też mało. Unikałem go dłuższy czas, aż zdałem sobie sprawę, że można z gościa wycisnąć więcej.
Prócz handlowania koksem i wynajmu mieszkań Polaczkom, jeździł na taryfie. Że trafimy na siebie, było pewne. Ta mieścina, choć grała tu koncert Lady Gaga, to tylko mieścina.

- Nie chowaj do mnie urazy stary. Oddam ci te pieniądze. Tylko musisz pójść ze mną do samochodu – powiedziałem. Przestraszył się - Po prostu chodź ze mną. Portfel mam w drzwiach. Wyjmę kartę i skoczę do bankomatu, a ty zaczekasz - Zostawiłem mu kluczyki. Zaczekał. Pod bankomatem stały dwie osoby. Obie starsze. Obie kobiety. Przeszło mi przez głowę tuzin myśli. O tym jak szybko się wzbogacić i zachować spokój. Zaczęły gadać. Szczebiotać jak nastolatki. Co jest u licha?! – miałem krzyknąć – Pospieszcie się do chuja, stare, wyleniałe kurwy! – To absurd, czekanie tu, żeby wypłacić ostatnie pieniądze, które muszę oddać. Co ja do cholery robię? Weź się otrząśnij. Odczekałem swoje, powtarzając jak mantrę – ucz się tej powolności. To nie są żadne bzdury. Wróciłem i mówię – mam sporo resoraków. Do sprzedania. Większość w bardzo dobrym stanie. Mój syn już się nimi nie bawi. Wszystkie są z Matchboxa. Nieważne. Masz tu swoje pieniądze i wiedz, że nie liczę na to, że zostaniemy kumplami.
- I słusznie – powiedział.
Odwiozłem go do domu. Pokazał mi swoje nowe Volvo i żonę – Wybaczam ci – powiedział – Och Rafał, wybaczam ci – powiedział.
Wszedłem jeszcze zobaczyć ogród. Był tam murowany grill i parkan. A także atelier.

– Pamiętasz tego Bartka, któremu byłem winny pieniądze? Powiedział, że da mi robotę. Robotę na taksówce rozumiesz? – powiedziałem.
- Oddałeś mu pieniądze? – spytała.
- Musiałem. Chodziło w końcu o moją twarz.
- Nie chrzań. Twarz jest ostatnią rzeczą o jaką się troszczysz. Ale to dobrze, że mu oddałeś.
- No jasne. W końcu ma mi dać robotę. Mówię ci – odpowiedziałem.
- Nie znasz języka kochany. Nie będziesz żadnym taksówkarzem, a już najmniej wieżę w to, że ten Bartek załatwi ci pracę.
- Oddałem mu pieniądze kochana, a to coś znaczy.
- Już dawno powinieneś to zrobić – odpowiedziała.
- Idę się położyć – powiedziałem. Nie odpowiedziała. Tylko ten wzrok, a właściwie brak wzroku. Robiła jedno, albo robiła to drugie. Powlokłem się do kuchni, stanąłem przed lodówką wielką jak szafa, powiedziałem
– Cześć Mery, jestem Red - i poklepałem ją po dolnych drzwiczkach. Z czterech szuflad znajdujących się za nimi cztery były moje, a w każdej kiełbasa z polski i lód w kształcie ćwiartek pomarańczy. Wrzuciłem jedną do kryształowej szklanki, szklanki z napisem HAND CUT 24% PbO CRYSTAL MADE IN POLAND, co często dawało mi do myślenia, resztę wypełniłem najtańszą whisky i Original Cola. Nie czułem najmniejszej różnicy, między tą, a tą trzy razy droższą. No może oprócz tego, że po tej tańszej serce szybciej łomotało, choć nie mogę tego stwierdzić z najmniejszą pewnością.
Pracowałem nad szklanką naciągnięty kołdrą po samą szyję. Wyobrażałem sobie siebie za kółkiem wożącego ludzi. Wyobrażałem sobie siebie w mieście większym niż to. Wyobrażałem sobie, że znam język i rozmawiam z ludźmi. Że się nie gubię. Przewracałem się tak w pachnącej bawełną pościeli i właściwie prócz lekkiego naporu niewiadomej nie czułem nic. Z okna widziałem obsrane przez mewy wyspy, ogrody zarobaczonych bungalowów, mewę na dachu, statki towarowe czekające na pozwolenie wpłynięcia do portu, mewy w locie. To, jaką skalę prezentują te wredne ptaszyska, każdorazowo wydawało się nieprawdopodobne. Było tam wszystko, co może cię wyrwać z głębokiego snu; ujadanie, wściekłe koty, płaczące dziecko, śmiech mojego syna, zarzynanie dziewic, łanie w rui, kwilenie, wycie, furgotanie i jeszcze wiele, wiele z tego, czego nie słyszałem nigdy wcześniej. Skrzeczały jak opętane. Wredne, wielkie, groźne. Niejadalne.
Z całą mocą, na jaką stać było moje JPW, kolumny, do których pałałem żywą namiętnością, odpaliłem The Ring Wagnera. Myślicie, że co się stało? Uciekły wredne? Wyjebało korki.

Wypadało zejść na dół skończyć to, co się zaczęło. Jeśli tu motywacja zawodziła było pewne, że zostaniemy bez prądu dopóty ktoś nie przyniesie mi drinka. Z zamkniętymi oczyma przewracałem się z boku na bok, a materac falował.

Nie pozostawało nic, jak pokochać te wredne ptaszyska i zamontować dodatkową lodówkę w sypialni. Myśl ta, choć wisiała przez chwile w powietrzu, nagle wyrwała mnie z łóżka. Zbiegłem na dół obwieścić żonie radosną nowinę.
- Możesz w niej trzymać też swoje żelki na oczy i swoją colę – powiedziałem z całą powagą – Nie zrozum mnie źle, po prostu musimy coś postawić w tym miejscu.
- Musimy – odpowiedziała.
- Świetnie - odpowiedziałem. Złapałem ją za rękę i zaciągnąłem do kuchni. Powiedziała, że lubi, jak wosk zastyga jej na skórze.
Kiedy chciałem zrobić po drinku Mery postawiła opór.
- Co jest u licha?!
- Facet, weź mnie tu nie szarp, dobra? – usłyszałem. Spojrzałem na żonę, wydawała się nie mniej zaskoczona niż ja.
- Chyba trochę przeholowaliśmy – powiedziałem – ale pies to jebał.