2010-05-27

sunny haab

„Być nowoczesnym to parać się po amatorsku Nieuleczalnym”.

Emil Cioran


23 maja 2010 roku między czwartą a piątą nad ranem przeżyłem koniec. Katatoniczny, apokaliptyczny Koniec. Kolejne noce pozostawiły we mnie poczucie powolnego zapadania się, które do dzisiaj miało swoje letargiczne fazy składające się na swoisty epilog. Trwoga w nie mniejszym stopniu niż inteligencja jest środkiem poznania, ale w przeciwieństwie do niej u swego kresu może zamienić się w koszmar. Powinienem o tym milczeć. Nie posiadam środków, które pozwoliłyby mi zamilknąć. Paradoksalnie, nie jest to bynajmniej wykonalne. Obecność śmierci za dnia, zwłaszcza o świcie smakuje niczym czosnek z pieczonej jagnięciny, ożywia, lekko odurza, apatycznie pociąga ku sobie. Zastanawiam się kim byłaby osoba dobrze znająca moją bezsenność. Fantastycznie! Nie zapominam o ludzkim aspekcie całej sprawy. Bezsenność, jeśli tylko dzieli się z kimś łóżko, jest jedyną formą letargu dającą się pogodzić z legalnym, lecz z góry skazanym na fiasko zatraceniem. Względnie niegroźnym. O ile, mając fizjologiczne implikacje, bezosobowe myśli pojawiające się ni stąd ni zowąd w przestrzeni i zderzające się nagle ze ścianami potylicy nie są w stanie wyrządzić krzywdy. Odwalić tą całą robotę nie wychodząc z łóżka, wdrapać się na kilka szczytów, w tym szczyt pruderii i przeżyć. Zwracam się w tej chwili wyłącznie do młodego typa w okularach; gdyby myśl o samobójstwie nie napawała mnie takim spokojem pewnie powiesiłbym się już kilkakrotnie. Nie jest to oczywiście powód do zmartwień. Raczej ta senność, i to że bezwolnie skłaniam się w stronę niemożliwości niewypowiedzianego. To coraz intymniejsza bliskość tych pokładów, wręcz namacalna, mroczna obecność tych sfer nie daje mi spać. I to, co się ogląda w telewizji, to co się mówi o świecie, co się obserwuje. Czyż nie jest to wystarczający powód? Gdybym umiał fruwać z pewnością bym to zrobił, właściwie to zdarza mi się, ale już nie tak często i nigdy na życzenie. Gdybym mógł o tym decydować, zrobiłbym to, ale tylko po to aby runąć z największym na jaki mnie stać impetem. Tymczasem skończyły się obrady okrągłego stołu i okrągłego stołu już nie ma. To co mówią w telewizji, wiecie co mam na myśli. Te wszystkie programy. Mam od tego wrzody na żołądku, do tego problemy z wydalaniem. Dlaczego miałbym się więc troszczyć o sprawy pomniejsze, choćby były najbardziej nawet rozsądne? Nędza wszelkiego wyjaśniania reprezentuje imperatywne parcie na krańcu, jak i u nasady, dostarczającego mi ustawicznych cierpień jelita grubego, poskręcanego tak, że wolę o tym nie myśleć. To, co się w nim kumuluje (a co wydaje się najbardziej ulotne) przejawiając wręcz substancjalne istnienie doprowadza mnie do łez i sprawia, że sam chciałbym tym być. Niczym innym. To, czego potrzebuję, to rozproszenia się we własnej kiszce zaraz o świcie. Jestem pewien, że byłaby to jedna z nielicznych chwili, kiedy wiedziałbym niezbicie, o co chodzi. Tymczasem to inni umierają, inni się troszczą i są bardziej rozsądni, lecz nawet w celi skazańca wybrałbym ten sposób patrzenia. Ciągnę to tylko dlatego, iż czuję, że jest w mojej mocy osiągnąć szczyt gnuśności w marszu. Z klasą. Niepostrzeżenie. Powinienem o tym milczeć, ale nie mam po temu sposobu. Frazesy człowieka rozsądnego – okiełznać galopującą melancholię stwierdzając, że to nuda i móc ustawicznie do niej wracać i chcieć ustawicznie ją przywoływać. Radości tej nie potrafię uniknąć, nie potrafię o niej milczeć. Nie potrafię jej nazwać inaczej jak – jasnością widzenia. Lecz odwołując się do niej drętwieje, czego nie można nazwać inaczej jak – utratą jasności widzenia. Boję się, że oczekując nowych rezultatów, oddalę się od niej, stanę się metodyczny, ugaszę gorączkę i zamilknę. Należałoby może i tego pożądać – boję się jednak, że nie ma nic głupszego. Ku dobrej komunikacji – chodzi tu o coś znacznie więcej niż smutny widok za oknem i obecność śmierci. Chodzi o ćwiczenie się w wirtuozerii gnuśności . Mówię o spijaniu z jej owoców do końca, nie popadając przy tym w zadumę i nie stając się apatycznym. Choć apatia to może złe słowo; nie popadając w osłabienie. Biada zblazowanym. Mówię o alpinizmie leniwców graniczącym z prowokacją. W praktyce; wylegując się do południa; łatwo popaść w rozpacz będącą owocem bezczelności nieszczęścia. Winniśmy raczej naśladować pozycję trupa; jesteśmy tedy nietykalni, inaczej stajemy się żerem dla dziur i koniec z nami. Pozycja trupa nie musi oznaczać pozycji leżącej, choć ta jest wskazana, a tym bardziej nie musi oznaczać dyskrecji. Obsesja śmierci doskonale się dzisiaj wpisuje, sama, w cokolwiek zachcemy ją włożyć. Ku uciesze spacerowiczów; nie zamyka się już przyłapanych na agonii. Nie musimy chować odrazy. Osobiście łatwiej bym sobie z tym radził, gdyby nie kapitulacja jelita. Twierdzi się, że to namaszczenie. Predestynowany by dokonać zamachu na wszelkiej aktywności. Przyjemnie nieudany, kierujący się w stronę mądrości roślinności, nawiedzany przez koszmary bronię się nie rojąc roszczeń. Ospały. Na Ospałość stawiam potężny akcent. Nie myśląc o niej – cierpię. Nie poddając się jej – cierpię. Nie troszcząc się o nią – cierpię. Tego domaga się moja natura – troska mniejszości – technika praktykujących kosztem samych siebie. Tuż spod jej tafli – mowa o senności – czego nie można nazwać snem – wybudzam się. Wybudzam się, gdyż śni mi się obłęd. Trzęsąc głową, łopocząc wargami, nie mogąc nic z siebie wykrztusić, odczuwam go jak zmęczenie, a nie jest on niczym, jak niemożliwością wykrztuszenia z siebie jednego słowa. Tracę wszelkie pojęcie. W końcu wypluwam – realizm realistyczny - cokolwiek miałoby to znaczyć i budzę się z ulgą, która nie jest przebudzeniem. Nic tak nie wyjaławia umysłu, jak próby doszukiwania się sensu między słowami wyplutymi w bezsennej męce o czwartej nad ranem. Przeto już pleść zaczynam, na co nie chciałbym patrzeć inaczej, jak na niższą formę agonii. Bez wątpienia można się w tym trenować, lecz o ileż przyjemniej jest pozostać świeżakiem i nie zmieniając pościeli pisać listy pełne śmieszności i patosu. O tak!

Rozchylam powieki dość żywo. Z pozycji leniwca schodzę w pozycję obserwatora i stwierdzam – męka jest zwieńczeniem.

Powinienem o tym milczeć. Nie posiadam środków, które pozwoliłyby mi zamilknąć. Właściwie to posiadam, lecz powiadają – do twarzy ci z farsą.

2010-05-13

old & classic

Pogoda od kilu dni nadaje się tylko do spania. Wszyscy narzekają, że zimno.Przez tą aurę czuję się jak ludzik Michelin. W domu były naciski, włożyłem więc trampki i pojechałem do tesco. Kupiłem kilka butelek szkockiego portera, każda inna, jaja, masło, bułki i szpinak. Kiedy siedziałem już w samochodzie, ktoś zastukał w szybę. Był to młody szkot z nieco czerwoną gębą. Chciał sprzedać telefon. Starą Nokię w nie najgorszej kondycji. Był roztrzęsiony, żeby nie powiedzieć zdesperowany i najwyraźniej bardzo potrzebował pieniędzy.
Powiedziałem: - nie potrzebuję telefonu.
Cokolwiek – powiedział - miej pan litość. Jest bez sim-loka, wszystko działa, mam ładowarkę – tyle zrozumiałem. Dalej nawijał niczym atomowe wrzeciono pod presją, co brzmiało na tyle przekonująco, że dałem mu w końcu pięć funtów. Człowiek nie potrafi odmawiać w takich sytuacjach, szczególnie komuś tak roztrzęsionemu. Ten gość wyraźnie czegoś potrzebował. Nawet, jeśli miałyby to być tylko dwa buchy, pomógłbym mu i bez odstawiania tego cyrku. Szczęśliwy uścisnął mi dłoń dodając, że to naprawdę dobry telefon i zniknął. Być może – pomyślałem. Wszedłem w menu, klawisze działały bez zarzutu, na tapecie był tygrys. Chciałem zapytać; na co mu te pięć funtów, ale nie była to w końcu moja sprawa. Choć moje pieniądze. Szczęściarz – pomyślałem. Wróciłem do tesco i dokupiłem jeszcze dwa Old Empire. Kiedy stałem w kolejce telefon zadzwonił. Będąc wiernym od lat użytkownikiem noki rozpoznałem dzwonek bez pudła. Był to klasyczny ring, żadne tam midi czy wmv. Wiązałem jakiś cichy sentyment z tym dzwonkiem. Dzisiaj nieczęsto daje się go usłyszeć. Nie kryjąc radości odebrałem przedstawiając się najlepszą na jaką mnie stać angielszczyzną. Głos w słuchawce odpowiedział - I am Lidia. - Lidia, co ciągle mi schlibia - pomyślałem, oraz - teraz już pójdzie z górki. Nie myliłem się.

2010-05-11

mind your head

Pierogi u Jędrusia od kilku dni można kupić w tesco za funta. Jeśli okraszyć je masłem są naprawdę wyśmienite, nie licząc tych z mięsem. Kupiłem trzy paczki więcej i upchnąłem w ciasnej, rozklekotanej lodówce. Wystarczy je wrzucić do wrzątku, a kiedy wypłyną na powierzchnię są już gotowe. Wiedziałem o tym, mimo to odczekałem minutę. Zjadłem kilka, resztę zapakowałem do plastikowego pudełka na prowiant. Kombinacją klawiszy Fn + F1 wyszedłem z Windowsa XP Black Edition, do plecaka schowałem jeszcze ryż na mleku i tofinki z lidla, którymi podobno, powinno przykrywać się kubek z gorącą herbatą. Zwyczaj, zgodnie z zaleceniami szefa praktykowany przez niewybredne kelnerki z Centrali, kiedy to jeszcze mieściła się w na Peowiaków. Dopiłem ostatnie zalanie brazylijskiej la mulaty irytując się po raz kolejny na myśl, że bezmyślną ekstrawagancją było kupienie jej dziesięć kilo, zamknąłem drzwi mieszkania przy Ramsay Road i w pośpiechu wsiadłem do samochodu. W lusterku zauważyłem czerwoną kropkę na dolnej wardze. To niemożliwe, że sam się ugryzłem. Tak jest codziennie, dziewczyny nie chcą mi wierzyć. Ja jestem przekonany, że to nie przypadek. Może lekka, niewinna paranoja, ale mam przez to poważne trudności z zasypianiem. To pora kiedy one lgną się najbardziej.

W samochodzie czuć jeszcze nieprzyjemny zapach gumy. To nowe pokrowce. Kupiłem je, jak większość znanych mi rzeczy okazjonalnie, w promocji lub na wyprzedaży. Były o dziesięć funtów tańsze od tych ze zwykłego materiału. Założenie ich wymagało ode mnie anielskiej cierpliwości, zręczności krawca oraz myślenia abstrakcyjnego. Łudziłem się, że może teraz będzie czyściej, przyjemniej tak jakoś, że plecy będą mnie mniej boleć, że samochód zyska na wartości, że łatwiej go będzie sprzedać. Wiadomo, wszystkie te powody dla których kupuje się pokrowce, pomijając fakt, że była to prawdziwa okazja. Powodowały mną.
Przejeżdżając prze Forth Road Bridge wiatr był tak silny, że przy większej prędkości telepało samochodem. W fabryce jestem 10 min przed czasem. Nie mogąc znaleźć miejsca parkuję w poprzek drogi. Odliczam. Wypluwam gumę do popielniczki. Mam jeszcze kilka minut, udaję, że chowam coś do schowka. Przeglądam się, czy aby nie zaschła mi ślina w kącikach. Czekam dokładnie do 13:55. Wychodzę. Idę powoli, rzucam kilka spojrzeń na palarnię, kilka srogich spojrzeń na prze-kozaków co to trzymają się w parach i na resztę. Odbijam się. Przy szafce zatrzymuje mnie Jozef.
- Achoj Rafal – powiedział.
- Achoj Jozef – odpowiedziałem.
- Mate juz ta licenciu pre taxi? – spytał.
- Czekam na zaświadczenie o niekaralności, żem nie siedział za kratkami – powiedziałem, krzyżując ręce aby zrozumiał – dopiero wtedy mogę iść na szkolenie.
Powiedział: - Och, a to dajtie mi wiediet akto se sli.
- Wszystko ci opowiem Jozef. Mozete być pewni – odpowiedziałem.
Powiedział: - To naraszki.
Powiedziałem: - Ciau Jozef.
W szafce numer 266 trzymam kask, gumowe rękawice, nieprzemakalne spodnie na szelkach i dwa polary. Nie dolary, polary. Trochę z niej cuchnie, jeden polar leży tam prawie rok. Zakładam ten czystszy. W między czasie wymieniam kilka serdeczność. Niektórzy tu zdają się nawet mnie lubić. Uśmiecham się do nich, pytam co słychać. Odpowiadają. Wkładam pierwszy czepek w grubszą kratę, stopery, drugi czepek, worki na stopy, siatkę na brodę. Z trudem znajduję miejsce na buty. Z trudem się podnoszę. Szukam kaloszy w swoim, lub przybliżonym rozmiarze. Zdawkowo, unosząc brwi wymieniam kolejnych kilka uprzejmości. Czyszczę ręce raz, drugi raz, dezynfekuje je, wkładam fartuch nie bacząc na rozmiar. Przeciskam się. Wchodzę na halę. Jestem świeży, pełen energii, dobrze odżywiony, przygotowany do pracy. Jest sobota. Przechodzę przez korytarz na pierwszą halę – Deli 1. Spostrzegam nowych, więcej niż ostatnio. Wyróżniają ich granatowe czepki, kręcącą głowami. Przechodzę Deli wzdłuż, próbuję znaleźć znajomą twarz. Zbyt duże zamieszanie. Kiepski management chciałoby się rzec.
Spoglądam na linki. Na linkach nie znane mi produkty. Owoce jakieś, jeżyny, porzeczki, nowe pudełka, makrela, tuńczyk. Nowe zapachy. Dostrzegam Slawkę – menedżerkę spod Bratysławy. Wygląda na przejętą, w kolejce ze trzy osoby z wyraźnie roszczeniowym nastawieniem.
Podchodzę bliżej, rozpoznaje mnie z daleka, kiwa ręką abym podszedł. Podchodzę.
Spytałem: – Co tu się dzieje?
– Rafał idź do Trishy, jest na trojkie. Ona vam powiedia – odpowiedziała stanowczo, wyraźnie nie mając zamiaru wdawać się w dyskusję. Wymieniamy tylko uprzejmość. Patrzę na zegar. Jest pięć po czternastej. Zauważam, że pracuje jedna linka więcej, że zlikwidowali ścianę łączącą Deli z chłodnią. Czuję się w tej przestrzeni trochę nieswojo. Idę na trójkę. Znajduję Trishę – starą, wrzeszczącą Szkotkę, pytam co mam robić. Wyraźnie mnie nie kojarzy. Staram się uśmiechnąć.
- Usually I work on cooling, Slawka told me to come here – powiedziałem. Teraz załapuje. Spogląda w papiery.
–Today you are working on a Deli five raf – odpowiedziała.
- Deli five? – spytałem zdziwiony. Jeszcze tydzień temu było Deli 1, 2 i 3, skąd do cholery nagle wzięliście five. –I don’t know where it is. I work only on weekends – powiedziałem zaskoczony.
Powiedziała: – You have to go out, go through the prep and ask someone there, you can ask Martin.
Pokiwałem głową i odszedłem. Cóż innego mógłbym uczynić? Z pokorną miną opuściłem miejsce, gdzie mogłem się schować, spacerować do woli udając, że czegoś szukam, rozmawiać z kim przyszła mi ochota lub siedzieć na dupie i leczyć plecy na rzecz Deli five, o której istnieniu do tej pory nic nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, jak to możliwe, że przy tak chaotycznym managementcie udało im się w tak krótkim czasie postawić nowe Deli i zaprząc tam ludzi. Wróciłem do changing roomu, przebrałem się i poszedłem szukać Martina. Pomyślałem, że to pewnie prosperita się budzi, idą promocje, konsumpcja, stąd zamieszanie.
– Deli piatka, to nie je zadny Deli, a no place dodavky zemiakov, zaraz pre dispatch (coś na kształt magazynu z którego bezpośrednio wysyłany jest towar), ta wysoki budowu. Na dispatchu saty buta ochronne a westa (odblaskowa kamizelka). Chodte vythom na sama hore. Dnes Jurij tam pracuje, bedete mu pomoc. Dostanete zemiaky – poinstruował mnie Martin – chargehand z chilla.
– Acha – odpowiedziałem – Martin, Martin… był taki jeden Martin zwali go Heidegger, ale pewnie nie kojarzysz – dodałem. Martin spojrzał zaintrygowany. Było jasne, że da się wciągnąć w dyskusję. Miał bystrą, nieco napuchniętą twarz i niegłupie poczucie humoru. Cały czas chodził lekko, na swój chciałoby się rzec mimochodem wywyższający się sposób, uśmiechnięty. Kilkakrotnie słyszałem, jak przy różnych okazjach wspominał, że jest Żydem. Lubiłem go za to i lubiłem te twarz.
- Nazov kojarzę z historii. Ale se ani nepamataju – powiedział Martin, wyraźnie, nieco teatralnie przejęty.
Powiedziałem: - To taki niemiecki filozof.
Spytał: - Ty studoval filozofiu?
- Ano. A ty co kończyłeś? – spytałem. Wyglądał i nosił się raczej w sposób wskazujący na intelektualne zaplecze. Zaczął coś mówić o angielskim i translatoryce, co nie do końca rozumiałem. Powiedział, że zna filozofię, bo miał też przez jeden semestr, fakultatywnie. Uśmiechnąłem się szczerze.
- A z jakiej skola bol ten Heidegger? – spytał Martin.
Spytałem: - Co?
- No… ci stoics, epic…
- Ach – uniosłem brwi - takie szkoły to raczej w starożytnej Grecji. I nie epicy a epikurejczycy. Chyba. Z resztą nie wiem jak to jest po waszemu. Ale to dobre pytanie – powiedziałem. Zastanowiłem się chwilę – On nie był z żadnej szkoły, miał swój własny system.
Powiedział Martin: - Ano! System, dobre. Ano. A doslo k dalsiemu, ten co literaturu aj pisał –kiwając głową jakby właśnie sobie coś przypominał.
- No takich to sporo było – powiedziałem.
- Ten co on povedal, ze nie je ziadny Boh – powiedział.
- Nietzsche – powiedziałem.
Powiedział: - Nietzsche, ano! Ten to bylo jebniety, nie?
- No chory był trochę pod koniec – powiedziałem.
- Tobie nie poprzewracalo w hlavie z toho? – spytał Martin.
- Może trochę. Z resztą nie wiem, ciężko mi ocenić – odpowiedziałem właściwie nie wiedząc po co w ogóle zaczynałem ten temat. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, pytał o jakiegoś francuza, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć, a który literaturu też pisał, ale żadne z wymienionych nazwisk nic mu nie mówiło, w końcu przerwał nam ktoś i poszedłem szukać windy do wysokij budowu.Sama hore okazała się mniej więcej drugim piętrem. Budynek znalazłem bez trudu, chociaż od strony, z której wjeżdżałem do fabryki był praktycznie niewidoczny. Budynek przypominał raczej pustostan, surową, puszczoną w niepamięć przemysłową konstrukcję ze stali i kamienia niż magazyn. Mogłem się tylko domyślać do czego służą ogromne wnęki od frontu. Wjechałem windą na górę i pierwsze, co ukazało się moim oczom to stojące jeden na drugim drewniane kontenery. Znałem ten widok, wiedziałem co znajduje się w środku. Poczułem przeciąg, a właściwie to nieliche wietrzysko. Miałem na sobie tylko koszulkę i firmowy, wysłużony polar. Czuć też było wilgoć, zgniłą wilgoć nie mającą nic wspólnego z powietrzem. Kichnąłem. Wycierałem się w rękaw, kiedy podszedł ten, który widocznie już tu na mnie czekał. Był to postawny gość w żółtej, cholernie umorusanej kurtce. Martin powiedział, że nazywa się Jurij, musiał być więc Słowakiem albo ruskim.
– Ty bedziesz naciepywał zemiaky do tej diery – powiedział wskazując ręką najpierw ziemniaki, potem obity blachą otwór w ścianie. Pracując rok czasu ze Słowakami nauczyłem się mniej więcej rozumieć o co im chodzi, byli dość bezpośredni i przy odrobinie dobrej woli komunikacja przebiegała bez zarzutu. W fabryce funkcjonowało coś na kształt słowacko-polskiego i kto nie chciał właściwie wcale nie musiał używać angielskiego.
- A niby jak ja to mam robić? – spytałem.
- Mat nauszniki – powiedział podając niebieski kask, do którego zmyślny producent przytwierdził ochronne słuchawki wielkości zaciśniętych pięści – Zaloz to, sa budem huk ako maszyna pohyblu – dodał.
Nietrudno się było domyślić na czym ma praca polegać, właściwie to powiedziano, wyjaśniono mi to już w bardzo przystępny sposób – na naciepywaniu ziemniaków, cokolwiek miałoby to znaczyć. Zauważyłem, że kontenery pogrupowane są według rozmiaru i gatunku ziemniaka. Było tego dobrych kilkanaście rodzajów, do tego dochodziły ziemniaki w papierowych workach. Włożyłem kask.
- Ja się nazywasz? – spytałem.
- Jurij – odpowiedział Jurij – dnes je busy, preto potreba zapierdalamy.
Nie widziałem go wcześniej, jednak Jurij przypomniał mi kogoś. Pierwsze skojarzenie padło na Zygmunta Staszczyka ale szybko porzuciłem ten trop. Zastanawiałem się - kogo? Może miał tu brata, nie wiem. Mógłbym się założyć, że zna na pamięć kilka dobrych szlagierów, że śpiewa je wieczorami swoim słowackim współlokatorom i że mają tam całkiem wesoło. Zastanawiałem się; jak go podejść, jak zagadać by nie stracić dnia na naciepywaniu ziemniaków? Zdałem sobie sprawę, że może to być coś więcej niż tylko jednodniowa znajomość, że skoro jestem weekendowy, to mogli mnie tu przenieść na stałe. Zmarszczyłem czoło.
- Sam tu pracujete Jurij? – spytałem.
- Niekiedy sam, niekiedy nie sam. Uvolnili prec jednego Szkota, co tu robil, takze mozete dali ciebie, ale nie je zla to robota, tylko niekedy trochu veterno. Mal ste nejake skolenie?
- Nie, żadnego szkolenia sem nie miał. Po prostu kazali mi tu przyjść. Ja nawet nie wiedział, że to Deli piatka – odpowiedziałem.
- Matie moc vozika? – spytał Jurij.
- Moc wozika? Nie rozumiem – powiedziałem.
Powiedział: - Papiere na vysokozdvizny vozik.
- Uprawnienia na wózek widłowy, tak? Nie mam, ale mogę się nauczyć – odpowiedziałem.
- Neplatne – powiedział – nikto nebude kontrolowat.
Powiedziałem: - To zajebiście. Czy to znaczy, że będziemy tu sami? Nikt tu nie zagląda?
- Nikto se bude. Jak matie chec dokonca mozete pic piwo – powiedział.
Powiedziałem: - A co z ziemniakami, nie widzę tu żadnego widłowego vozika… nie chcesz powiedzieć, że naciepujesz je ręcznie.
- Masz pravdu – odpowiedział - Damy te hnedy bagi, zvysok sa dayshift zrobił.
Zapomniałem wspomnieć, wspomnieć komukolwiek, że od dźwigania worków, nawet tych dwudziestokilowych łupie mnie w krzyżu i to łupie okrutnie. I tak nic by to nie zmieniło, ale przynajmniej miałbym na kim wyładować złość. Mieliśmy do przerzucenia jakieś trzy i pół tony, co w praktyce, na chłopski rozum jest nielichym ciężarem. Spojrzałem w dół, dostrzegłem swoją mazdę i przejeżdżającą obok niej ciężarówkę z napisem - your m&s free farm potatoes. Wiatr był nieznośny.Trzeba pomyśleć o takiej kurtce – stwierdziłem. Bez zbędnych ceregieli jęliśmy naciepywać. Maszyna formatu dwóch dorodnych kombajnów, zaprojektowana przez firmę – Peter Cox - zajmowała prawie dwa piętra i fundowała ziemniakom taką turbulencję, że te wypadały z niej golusieńkie. Prosto pod noże, a potem do kotłów, które pracując jeszcze na pełnym etacie miałem zaszczyt obsługiwać. Firma niewątpliwe dbała o mój systematyczny rozwój i podnosiła kwalifikacje. Bez wahania zaprenumerowałbym, gdyby wydawali jakiś regularnik. Darzyłem sentymentem miejsce przy kotłach. Rozumiecie. Teraz głowę zaprzątała mi nową znajomość, oswajanie przestrzeni, naginanie języka, a przede wszystkim, niemal mantryczne naciepywanie ziemniaków do dziory, co to jest ruchomą paszczą dwu kopulujących z hukiem kombajnów.
- Gdzie tu jest miejsce na twórczość? – spytałem.
- W piczy – odpowiedział Jurij.
- Gdzie tu jest kurwa zegarek? O której idziemy na prestavku? – spytałem.
Odpowiedział: - Mozete jest a pit tu. Zajtra wez se jedlo na vrchol a dnes sa mozete ist – co miało znaczyć mniej więcej, że nie ma żadnych przerw. Trochę jak na budowie, siadasz na murku; zjadasz dwie kromki z paprykarzem, wypijasz piwo lub kawę i wracasz do roboty.
Powiedziałem: - Że niby co, mam siadać na mokrej palecie i pilnować ziemniaków, czy nie kiełkują? – Zdjąłem kask.
- Dnes mozete ist – odpowiedział.
- To ważne Jurij, jak się będziemy traktować. Idę – powiedziałem i zdecydowanym krokiem ruszyłem do windy. Winda czekała. Obok niej, na litym murze wisiała tabliczka z napisem – Mind your head – że niby co – pomyślałem – że mam przemyśleć swoją głowę? Zasunąłem metalową kratę i zjechałem w dół. Przejażdżka trwała nie dłużej niż dziesięciu sekund, w sam raz aby stwierdzić, że Jurij podobny jest do Kacpra Hausera. Przed wyjściem wcisnąłem przycisk bezpieczeństwa. Na parkingu już tak nie wiało. Wsiadłem do samochodu. Zdjąłem polar i przekręciłem kluczyk. Odwróciłem się do tyłu. Na foteliku leżała butelka z wodą, kilka płyt i tofinki. Poczułem ulgę.