2011-03-12

pepperminta



Jestem Peperminta. Tu zostałam urodzona. Babcia mówiła, że rodzimy się zawsze w odpowiednim momencie. Jestem chyba typem marchewki. Coś wam pokażę. Od babci wiem jak można hipnotyzować kolorami. Na naszej rogówce mamy czopki odbierające kolory – niebieski, czerwony i zielony. Te czopki trzeba pobudzić. To rodzaj masażu oka. Jeśli znajdziemy właściwą kombinację, będziemy mogli pokonać lęk.

wiedza jaką się tu przekazuje ma już tyle lat ile wy wszyscy razem.

2011-03-10

jak opanować grę na organkach w 5 minut (remikstura)

Praca mnie męczyła i śmierdziałem psami. Ludzie odsuwali się ode mnie w tramwaju jak od człowieka pracującego w składzie ze skórami albo oczy robiły im się okrągłe i opuszczali kąciki ust. Od wczoraj przywykłem już wszystko stawiać na jedną kartę. Utrapienie z warczeniem i gryzieniem się piesków. Statki nie płynęły do Indii. Statki stały nieruchomo. Żaden statek nigdzie się nie wybierał. Wszystko to razem na jakiś czas mnie przygnębiało. Wydawało się być pozbawione spontaniczności. Postałem chwilę, pomyślałem. Pozostało we mnie uczucie niespełnienia. Czuję, że nie stawiłem czoła niczemu nieznanemu. Jeżeli wygoda jest wszystkim, czego mi potrzeba, czym różnię się od ameby?

Kiedy jedno moje „ja” ponosiło klęskę, inne czekało już, żeby je zastąpić. Zaakceptowałem siebie, jako człowieka samotnego. Potrzebuję narkotyku.

Sądzę, że było około siódmej, kiedy się ocknąłem; w pokoju było jasno. Spałem prawdopodobnie bardzo długo. Głowa ciążyła mi, bolała. Byłem zesztywniały i zimny. Zerwałem się. Usiadłem na krześle. A na tronie niebieskim siedział Bóg i przyglądał się bacznie procesowi mej zatraty. Na dnie zaś piekieł sapały z niecierpliwości diabły. Żyję tu, rzecz prosta, w bezustannym niepokoju. W poprzednim wcieleniu odczytując motto towarzystwa ubezpieczeń („Pomagamy w potrzebie”) jako formułę obowiązków likwidatora szkód, pomyliłem się fatalnie co do właściwych celów towarzystwa.

Postąpiłem krok ku drzwiom, stanąłem i zagapiłem się w jakiś punkt na ścianie, gdzie wisiał mały dzwonek z rzemiennym paskiem. Muszę wyjść z domu i odbyć dłuższą przechadzkę. Odskakuję od ściany. Doprawdy, takie postanowienie byłoby zupełnym szaleństwem, spowodowanym jedynie zbyt długim życiem na bezsensownej swobodzie. Całymi godzinami mogę skradać się po korytarzach i nie słyszę nic prócz przypadkowego szelestu. Oczywiście mogę robić to w spokoju, bez zbytniego pośpiechu. Szmer jest z resztą stosunkowo niewinny. W wielkich domach towarowych przechodzę nie oglądając się za siebie. Potem jednak zatrzymuję się pod warstwą mchu, którą niekiedy przez pewien czas pozostawiam nietkniętą. Żeby wszyscy o mnie mówili, opowiadali moją historię, podziwiali mnie, chwalili i oddali hołd. Możliwe, że kilku ludzi darzy mnie współczuciem, niestety nie czuję tego w ogóle. Moje zwątpienie w samego siebie często sprawia, że czuję, iż może nigdy nie będę zdolny do czegoś oryginalnego. Nikt nikogo nie rozumie. Czyżbyś mógł to w rozsądny sposób usprawiedliwić? Niełatwo jest przezwyciężyć stan depresji, nawet zdobywając się na energię. Jestem brzydki. Unikam uśmiechania się, ponieważ uśmiech odsłania moje nierówne, nieregularne, pozbawione połysku zęby. Zrywam się z krzesła, biegam wokół stołu, poruszam głową i szyją, rozpalam płomień w oczach, napinam mięśnie. Lubię zapalić trawę lub wziąć procha i nieźle się zaprawić. Mówię poważnie. Czytam regularnie „Przegląd Deprywacji Sensorycznej”. Te rzeczy wchodzą łatwo, albo wcale nie wchodzą. Tak. Moja edukacja przynosi coraz lepsze rezultaty. W oczach świata… jestem zwyczajnym człowiekiem. Ale nie dla mojej duszy. Dla niej jestem wielką chwilą. To zdumiewające, jak dobrze się bawię, kiedy mogę się pozbyć tego dokuczliwego hamulca, jakim jest sumienie. Mimo to zdarza się, że nie mam orgazmu. To sprawa emocji. Jest to moje wielkie odkrycie. Nie można unikać prawdy.

Często śni mi się ten sam koszmar. Zaczynam rozumieć. Z wolna dochodzę do przekonania, że nic nie osiągnę. Zawadza mi wszystko. Wszystko, co czyniłem dotychczas, wydaje mi się teraz zbyt pochopne. I jeszcze dokonuję nowych, zbytecznych odkryć. Złudy… marzenia! Chcę krzyczeć, ale potem myślę, do diabła, jestem romantycznym cynikiem, potrzebuję i chcę tego, więc czemu nie? Niewiele miejsca pozostaje w umyśle na przyjęcie czyjejś uwagi. Zresztą szukanie korzyści zawsze trąci próżnością, jak gdybyśmy pragnęli uwieńczyć własne czoło wawrzynem albo włożyć ordery na majówkę, mimo że w zaproszeniu nie było o nich wzmianki, chociaż więc ego jest (podobno) wiecznie nienasycone, warto pamiętać, że długotrwałe powodzenie to rzecz równie bez znaczenia co długotrwały brak powodzenia. Moja przeszłość jest jedynym firmamentem wartym poznania, a jaj jestem jego jedyną gwiazdą. Uświadomiłem sobie, że bez względu na swój mistycyzm, żaden kościół i żaden sakrament nie może ochronić mnie przed ostatecznym zagrożeniem. To jak produkcja filmów specjalnego rodzaju lub mających specjalne cechy, jak na przykład film, którego druga część stanowi ścisłą tajemnicę niedostępną dla dziewcząt i kobiet, czy pisanie powieści z ostatnim rozdziałem w postaci torby plastikowej wypełnionej wodą, którą można wprawdzie dotknąć, ale nie wolno wypić. Nie jestem też przeznaczony do życia pod gołym niebem. Trudno powiedzieć, żeby można się było przyzwyczaić. Nie można. Wypluwam pożywienie. Pragnę wdeptać je w ziemię. Nie mam potrzeby jeść, a właściwość ta stanowi mą oryginalną, przyrodzoną cechę. Wiem, że czas mój jest odmierzony. Nie potrafię powiedzieć, czy samoświadomość jest źródłem energii, czy impotencji. Charakterystyczny dla takiego stanu odruch to gładzenie brwi małym palcem. Proszą mnie, żebym się zapisał do drużyny siatkówki. Odmawiam, bo uczciwość nie pozwala mi czerpać korzyści z mojego wzrostu. Wyróżniam się poniekąd tym. I stwierdzam, że o dziwo – nie jest ze mną tak źle. Po raz pierwszy doznałem tego wyraźnie. Zaraz wyjmę gitarę. I zaśpiewam piosenkę o męskim życiu na prerii. Z godnością, z ufnością, a nawet z radością i cisnę wątróbki kurze flambe w cały ten ambaras. W ten sposób skutecznie rozwiążę „sprawę”. Uporam się z potwornymi sprzecznościami za pomocą płonących dróbek kurzych i wtedy odśpiewam pieśń. To mi się należy. Zdawało mi się teraz, że wreszcie nadeszła moja chwila albo raczej że nie nadeszła. Jako palący odczuwałem brak papierosa. Zachodziłem w głowę dlaczego. Nawet ów przekornie beztroski czas na wpół wymuszonej wesołości, zakończony wypadkiem na sankach, jawił mi się teraz we wspomnieniach w pięknych i rajskich barwach utraconej krainy radości, której echo wraz z zamierającym bachusowym odurzeniem dochodziło do moich uszu już z bardzo daleka. Dlaczegóż, u licha, nie czyniło się wokoło mnie jaśniej? Musiało się to stać natychmiast. W swej wyobraźni i odczuciu byłem niebem, przez które przeciągają chmury, polem bitwy pełnym walczących ze sobą hord, i czy to radość lub rozkosz, czy cierpienie lub depresja, i jedno, i drugie rozbrzmiewało wyraźniej i donośniej, opuszczało moją duszę i przystępowało do mnie z zewnątrz, układając się w harmonię tonów i szeregi dźwięków, które słyszałem jak we śnie i które bez udziału mej woli brały mnie we władanie. A gdy czasami przerywały burze, gdy zimny, nieprzerwany huk walących się z góry wód był zagłuszany namiętnym, pełnym skargi szumem wzburzonego jodłowego lasu lub na strychu wątłego domu tysiące tajemniczych odgłosów bezsennej letniej nocy nasilało się z każdą chwilą, ja leżałem pogrążony w beznadziejnych, płomiennych marzeniach o życiu i miłosnej nawałnicy, gniewny i ubliżający Bogu, i wydawałem się sobie nędznym poetą i marzycielem, którego najpiękniejszym pragnieniem jest przecież tylko migocząca bańka mydlana, podczas gdy tysiące innych wokół mnie, rozradowanych swą młodzieńczą energią, wyciągało w triumfalnym geście dłonie po wszystkie laury tego życia. No tak, w baśniach wszystko uskutecznia się w locie i tę pociechę należy także zaliczyć do baśni. Najmilsi stróże ładu i porządku zmykajcie stąd w te pędy i weźcie udział w sześcioletnim wyścigu kolarskim, który właśnie za chwilę rozpocznie się na rogu Gdzie-indziej i Tylko-nie-tutaj. Ach, ileż rzeczy może się przydarzyć. Na wszelki wypadek muszę mieć niezachwianą pewność, że istnieje w jakimkolwiek miejscu łatwe do osiągnięcia, całkowicie swobodne wyjście. Zagrażają mi nie tylko wrogowie z zewnątrz. Istnieją oni także pod ziemią. Nie widziałem ich dotychczas nigdy, ale mówi się o nich w podaniach i święcie wierzę w ich istnienie. Na szczęście podręcznik geografii, zawierający mapy najważniejszych kontynentów, jest dość duży, aby zasłonić zwykły, czarny brulion, w którym prowadzę ukradkiem pamiętnik.

Myślałem już, że wszystko rozwija się zgodnie z planem. I znów katastrofa. Podejmuję odpowiednie kroki, uzyskuję poprawne odpowiedzi, a żona i tak mnie rzuca dla innego mężczyzny. Być może ponowne przeżycie dzieciństwa w końcu mnie uratuje. Bylebym tylko mógł siedzieć spokojnie w klasie robiąc swoje notatki. Moi rówieśnicy nie mogą się nadziwić, że nie chcę wcale uchodzić za niewinną ofiarę. Nie potrafię bez przerwy galopować po krzyżujących się i prowadzących w poprzek krużgankach. Teraz zmienię swoją metodę. Cokolwiek się stanie, będzie to niewątpliwe i uzasadnione. Powinno się rozwiązywać wiele ciekawych zadań wziętych z życia, przy których posługiwanie się ułamkami jest konieczne. Rozróżnienie między dziećmi a dorosłymi, choć może przydatne w pewnych okolicznościach, jest w gruncie rzeczy tylko pozornie słuszne. Mogę liczyć tylko na siebie. Ta pewność albo przywróci mi spokój albo wtrąci mnie w rozpacz. Wolę, żeby to nowe życie przebiegało w sposób typowy; błagam Cię, Boże, pozwól mi być człowiekiem przeciętnym. Takie wnioski odbiegają jednak dalece od intencji tych, którzy mnie tu zesłali – oni wymagają tylko, żebym w r ó c i ł n a w ł a ś c i w ą d r o g ę. Nie, nie ma żadnych rozsądnych przyczyn, ażeby coś podobnego uczynić.

Muszę w duchu się przyznać. Zbyt wiele myślę. Wychodzę przed siebie. Wkrótce jednak powracam. Jest to moje wielkie odkrycie dokonane podczas pobytu w szkole. Można to nazwać głupotą, mnie jednak sprawia to niewypowiedzianą radość i napawa spokojem. Gdy chcę przeprowadzić nowy, zupełnie dokładny plan, chwytam na chybił trafił, cokolwiek mi wpadnie w zęby, wlokę, dźwigam, wzdycham, jęczę, potykam się i wystarcza mi już wówczas jakakolwiek dowolna zmiana obecnego, nadmiernie moim zdaniem ryzykownego stanu rzeczy. Powinienem był wcześniej się nad tym zastanowić i zatroszczyć się o rozwiązanie problemu. Postanowiłem więc spróbować czegoś nowego i na początek poeksperymentować z kradzieżą książek. Takie postanowienie przynosi mi ulgę. Zrozumiałem zasadę, ale wciąż się zastanawiałem: kto podejmuje decyzje? Tak więc to, co przedsięwziąłem, stanowi jedynie połowiczne i ułamkowe próby, podjęte chyba po to, aby mnie uspokoić i gdy będę trwał w złudnym spokoju – wystawić na największe niebezpieczeństwo. Próby te dają najrozmaitsze rezultaty, złe i dobre, nie znajdują jednak ani ogólnych prawideł, ani niezawodnej metody. Nie chcę się w tych sprawach bawić w różnorodne przypuszczenia. Bo cóż to jest? Trudno powiedzieć. To nie żółte zasłony. I nie kółka do zasłon. To również nie otręby w wiadrze, wcale nie otręby, ani wielkie zwierzę domowe czerwonej maści jedzące otręby z wiadra, ani mężczyzna, który wysypał otręby do wiadra, ani jego żona, ani też bankier z twarzą jak rodzynek, który ma właśnie zająć ich farmę. Z żalem nadmieniam, że nie są to: Atos, Portos i Aramis, ani to, co ich kiedykolwiek spotkało, ani to, co ich jeszcze może spotkać, jeżeli, dajmy na to, cysterna firmy Exxon przekroczy dozwoloną prędkość niedaleko Yumy w Arizonie i przejedzie jadowitą jaszczurkę, która się odrodzi w następnym wcieleniu jako Dumas-Ojciec. Nie jest to wcale homar chroniony przed swymi naturalnymi wrogami wysoką ceną albo prawdziwą brawurą, albo fałszywą brawurą, albo pragnieniem. Trzeba się spieszyć.

Chciwie wdychałem zatęchłe zużyte powietrze. Wziąłem wielką książkę. Dzieje papieży Rankego. Nie byłem zahipnotyzowany, udawałem tylko, lecz coś się stało, jakaś iskra przeskoczyła. Dowiedziałem się czegoś o nieznanym dotąd niedostatku i zdałem sobie sprawę, w jaki sposób ogólne zamiłowanie czy pragnienie, jeszcze nim stanie się sprecyzowane czy też zanim dostrzeże swój cel, przejawia się w nudzie lub jakiejś innej udręce. Podniecenie minęło. Badyl ani drgnął.

Zaczynam głęboko oddychać. Jestem już bliski decyzji, żeby pójść sobie, gdzie mnie oczy poniosą. Ostatecznie jednak mógłbym rzecz pozostawić na razie własnemu losowi.

Mam nadzieję, że teraz się to zmieni.

I jednocześnie nie mam tej nadziei.


Donald Berthelme – „Osobliwości” – 22, 194, 192, 23, 22, 17, 13, 21, 76, 113, 114, 120, 143, 164, 165,
Wolfgang Koeppen – „Młodość” – 118, 162, 143, 142
Dominika Ożarowska – „Nie udeży w nas żaden piorun” – 170,
Saul Bellow – „Przypadki Augie’ego Marcha” – 456, 507, 254, 262, 263, 264
Franz Kafka – „Nowele i miniatury” – 118, 119, 123, 124, 126, 127, 130, 132, 133, 134, 135, 140, 142, 145, 146, 147, 148, 274, 248,
Henry Miller – „Ciche dni w Clichy” – 120,
Knut Hamsun – „Głód” – 48, 38, 32, 85, 86,
Fiodor Dostojewski – „Gracz” – 44, 153, 160, 175, 176
Hermann Hesse – „Gertruda” – 31, 30,
Jerzy Kosiński – „Diabelskie drzewo” – 17, 18, 39, 47, 71, 75, 82, 83, 84, 86,

2011-02-16

Nancy wybrała Irn-Bru

Opróżniam worek pistacji. Wrzucam łupiny z powrotem. Nerwowo, bez fasonu. Jest mokre, styczniowe popołudnie. Posępna, szkocka prowincja. Siedzę za kierownicą ośmioosobowego busa. Wolałbym inny samochód. Rug Meldrum Road i Balfor Street. Trzy dni przed ostatnim poniedziałkiem miesiąca. Ostatniego pełnego tygodnia. Za wcześnie na wyjście do baru, za późno na obiad w altance. Słuchałam czwartego programu BBC gapiąc się w czerwone i niebieskie paski pociągnięte przez dach stojącego przede mną białego New Beetle. Mógłbym mieć takiego New Beetle. Rozkładam fotel, poprawiam poduszkę pod plecami. Bezskutecznie.

Przestaje padać. Układam się w poprzek. Próbując ominąć drążek zmiany biegów dostaję zlecenie. Wyrzucam pistacje, strzepuję okruchy. Wydłubuję resztki. Robota na 95 East March Road. Podpis – Nancy Ferguson. Znajduję adresem bez trudu. Nawracam. Parkuję pod drzwiami.

Wszystkie socjalne budynki są do siebie podobne. To problem. Często nie widać numerów. Niektórzy czekają w oknach. Wciskam ARRIVE. Nancy Ferguson dostaje wiadomość. Podkręcam dmuchawę. Zmieniam stację na BBC Radio I. Trafiam na żywszy kawałek. Coś w stylistyce Lo-Fi, Beach Boys, chyba. Nancy Ferguson podchodzi do samochodu. Ożywiam się. Wygląda typowo. Siada z przodu.

- How are you? – pytam.
- All right – odpowiada.
- It's good.

Wciskam POB (passenger on the board). Czytam – Destination: 61 Aberdur Road, Burnisland. Portowe miasteczko. Jakieś dziesięć mil za miastem. Droga ciągnie się przez wyżynę. Jak na dłoni widać z niej wszystkie kontenerowce stacjonujące w zatoce. Tej nocy naliczam ich dziewięć. Dziewięć, w oddali skrzących się statków. Stacjonujących w zatoce Tay.

Mijam Asde. Salon Arnolda Clarka, caravan-park. Wjeżdżam na autostradę. Przy ograniczeniu 70 mil jadę 85, co daje jakieś 140 km/h. Trafic dobrze się trzyma. Patrzę na Nancy. Jest ciemno. Ledwo dostrzegam kontury jej głowy.
Jedziemy nie rozmawiając. Patrząc przed siebie. Udaję skupionego. Dzwoni telefon. Modny dzwonek - la roux - in for the kill. Wyciszam. Dzwoni ponownie. Czekam na wokal, wyciszam. Dzwonek nie robi wrażenia. To najlepszy dzwonek na jaki mnie stać. Prawdziwa polifonia. Pudło.

Osiem mil do zjazdu. Mam wrażenie, że Nancy przechyla głowę w moją stronę. Nie wiem czy patrzy za mnie, czy przeze mnie. Odwracam głowę do okna. Nie ma tam niczego, czemu można by się przyglądać. Patrzę na Nancy. Bez krępacji. Ma długą, rudą grzywkę zaczesaną na bok. Widzę więcej. Dziewczęca fryzura. Całkiem niezła. Dostrzegam coś z obojętnej awersji w jej oczach. W jej spiętej twarzy. Nieśmiałość wygląda inaczej. To raczej wzgarda jaką darzą przypadkowych mężczyzn naprawdę piękne i pewne siebie kobiety. Nancy, ona nie należy do pięknych. Wystarcza jeden rzut oka by stwierdzić, że to poza pyskatej i głupiej jak kalmar dziewczyny.

- Można płacić kartą – pyta.
- To nie dyliżans – odpowiadam.
- Nie mam banknotów – dosłownie tak mówi – moja koleżanka zapłaci kartą, jak dojedziemy.
- W porządku – odpowiadam.

Odwraca głowę. Znowu mnie ignoruje. Ignoruje, jak ignoruje się ludzi w autobusie. Jest niegrzeczna. Chcę dać jej nauczkę. Jak ją pociągnąć za język? Ma miły głos. Nic rozsądnego nie przychodzi mi do głowy. Tylko teksty w stylu – Hm, chyba słońca dzisiaj nie będzie – lub – podobno w muzeum historycznym jest wystawa samochodów - Głupek. Niecałe dziesięć minut później jesteśmy na miejscu. Znowu pada.

- Zaczekaj chwilę – mówi.
Wysiada z Trafica. Rusza w stronę dwupiętrowego budynku. Wchodzi bocznymi drzwiami. W oknach zapala się światło. Ktoś opuszcza żaluzje. Szyby są brudne. To biedna dzielnica. Zaniedbane ogródki. Walające się hulajnogi.

Te same drzwi, w których zniknęła Nancy, otwiera inna dziewczyna. Blondynka w beżowym dresie z pluszu. Zgrabniejsza od Nancy. Niższa. Ale to jeszcze nie to. Raczej mama Muminka niż Mała Mi. Wsiada do samochodu. Nie zamyka drzwi. Nic nie mówi. Podaje mi kartę Loydsa. Mam taką samą. Biorę kartę. Wstukuję numer, datę ważności, kod bezpieczeństwa.

- Musimy zaczekać na autoryzację – mówię.
- Pospiesz się. Tu jest zimno – odpowiada.
Zielony pasek dobiega końca. Ekran informuje - autoryzacja nie powiodła się – użyj innej karty lub zapłać gotówką.
- Autoryzacja nie powiodła się – mówię.
- Musiałeś źle coś wpisać – odpowiada.
- Spróbuję jeszcze raz.
- Pospiesz się, marznę – mówi.
- To zamknij drzwi - odparłem.
Znowu to samo. Nie działa. Denerwuję się, bo jest niemiła. Pospiesza mnie.
- Jesteś patałachem – mówi - Musisz coś źle robić. Dlaczego to tyle trwa?
- Ta karta musi być nieważna. To nie moja wina.
- Ta karta jest ważna bo codziennie nią płacę w Tesco. Marznę tu przez ciebie.
- Możemy iść do twojego domu i tam to zrobić. To jest firmowa taksówka. Musicie mi zapłacić. Ty albo Nancy.
- Jeśli wejdziemy do środka mój chłopak może cię zajebać.
Roześmiałem się.
- Idziemy. Musiałby się nazywać Roy Jones żeby dać mi radę.

Wyszła pierwsza. Schowałem czytnik. Zamknąłem samochód. Ruszyłem za nią. Pluszowy dres robił swoje. Weszliśmy do środka. W mieszkaniu unosił się słodkawy swąd kocich szczyn. I czegoś jeszcze. Nie wiedziałem czego.
- To ten taksówkarz – powiedziała. Usiadłem na krześle. Obok mnie, na skórzanej sofie siedziała Nancy. Wyglądała na zawstydzoną. Jakby chowała pod poduszką sztucznego kutasa. Do salonu wszedł młody, młodszy ode mnie, chudy gość w czarnej koszulce pumy. Miał chińskiego smoka, wytatuowanego na prawym przedramieniu. Wyglądał paskudnie. Stanął oparty o futrynę. Zassana twarz i wątła postura nie wzbudzały szacunku. Skinąłem głową w jego stronę. W odpowiedzi przyłożył puszkę Stelli Artois do ust. Pociągnął jednego, drugiego i trzeciego łyka. Pociągał niedbale. Jak człowiek, który nie przepracował w życiu godziny – leniwie i mając gdzieś takich jak ja. Nic tu po mnie – pomyślałem. Czas wracać na szosę. Zacząłem wklepywać dane z karty. Reszta osaczyła mnie wzrokiem. Przerwałem.
- Na tej karcie nie ma środków lub jest nie ważna. Czy mogę dostać inną kartę lub gotówkę?
- Nie jesteś stąd, prawda? – pyta chłopak.
- Trudno nie zauważyć.
- Polak?
- Polska – odpowiadam.
- Mamy tu dużo polaków - mówi.
- Prawda. Ale jest nas coraz mniej.
- Jakoś tego nie widać. To ile chcesz za przywiezienie mojej dziewczyny? – pyta.
- Na liczniku jest 27,80.
- I tyle chcesz?
- Tyle jest na liczniku - mówię.
- Pytam, czy tyle chcesz za przywiezienie mojej dziewczyny?
- Tak. Tyle chcę.
- Zaczekaj - mówi. Odwraca się i wychodzi do kuchni.
Odetchnąłem. Spojrzałem na Nancy Ferguson. Chciałem coś powiedzieć. Im dłużej się znaliśmy tym wydawała się sympatyczniejsza. Tłuste, rude włosy opadały jej z czoła na oczy. Wyglądała na tępą i zadowoloną. Beztroską jak dziecko.
- Rzuć tytuł piosenki – mówię - Zagwiżdżę ją.
Nancy uniosła głowę.
- Może być cokolwiek. Znam się na nutach.
Nie odpowiedziały. Nancy rozdziawiła usta.
- Cokolwiek! – nalegałem. Nancy uniosła brwi. Druga też nie bardzo. Wstała i wyszła z pokoju.
- Czy ja coś złego mówię? - pytam.

Jak w ankiecie. Coś odbiło się od podłogi. Patelnia lub garnek. Odwróciłem się. W przejściu stała skulona blondynka. Zza jej pleców wybiegł amator stelli z kuchennym nożem skierowanym prosto na mnie. Co jest u licha!? – krzyknąłem.
Przeskoczyłem przez kanapę. Drzwi były otwarte. Zdążyłem uciec. Kiedy byłem już w bezpiecznej odległości, obejrzałem się za siebie. Nikt mnie nie gonił. Cholera – pomyślałem – dałem się przegonić. Głupek. Głupek. Głupek.

Ludzie w mieście walczą ze sobą. To normalne, że dźgają się nożami. Ludzie w mieście robią jeszcze gorsze rzeczy. Trzeba to wiedzieć.

Nie chodzi o pieniądze. Nie chodzi o honor. Ale coś mną drgnęło. Kto tak postępuje? To moja praca. Czułem krew napływającą do skroni. W takich chwilach człowiek przestaje myśleć. Większość kobiet uważa to za przejaw męskości. I pewnie ma rację.

Zaparkowałem samochód tak, by móc jak najszybciej odjechać. Upewniłem się, że nikt nie wygląda przez okno.
Wydałem kilka energicznych okrzyków i ruszyłem przed siebie. Chciałem wziąć drzwi z kopa ale zdygałem. Walenie pięścią ostatecznie też mnie przerosło.

Zapukałem. – Puk – puk. Puk – puk – puk. Idiotyczna kombinacja. Cholera wzięła wściekłość.

Cisza. Zapukałem raz jeszcze. Tym razem głośniej – Puk – Puk _ Puk – Puk. To była dobra kombinacja, stanowcza.

Cisza. Możliwe, że drzwi są otwarte – pomyślałem. Co wtedy?

Chwyciłem za klamkę. Nacisnąłem. W tej samej chwili ktoś otworzył okno. Odskoczyłem od drzwi. W oknie nie było nikogo. Co jest u licha? Musieli mnie przejrzeć – pomyślałem.
- Spieprzaj stąd złodzieju – zawołał kobiecy głos – spierdalaj stąd natychmiast, bo zadzwonimy po policję.
- Nigdzie nie będę spierdalał – odpowiedziałem.
Dziewczyna zamknęła okno. Wróciłem do samochodu. Znalazłem klucz do kół. Wydał się w sam raz. Włożyłem do rękawa. Przepakowałem busa na drugą stronę. Upewniłem się, że stoi w bezpiecznej odległości. Zamknąłem drzwi. Kluczyki schowałem w wewnętrzną kieszeń. Wziąłem rozbieg i zaatakowałem drzwi z kopa. Odbiłem się. Wylądowałem na tyłku. Poczułem ból w kolanie. Tego już za wiele. Wziąłem większy rozbieg i zaatakowałem drzwi z bara. Znalazłem się w środku. Ofiara z jelenia. Głupek po turecku. Klucz do kół ubódł mnie w żebra. Nie mogłem złapać oddechu.
- Dobrze się czujesz stary? – spytał Szkot. Uniosłem głowę, czkając. Wyglądał na zatroskanego. Musiał to przewidzieć.
- Jak kupa zdechłego gówna – odpowiedziałem. – Zadzwonię po policję jeśli nie dostanę swoich pieniędzy.
- Może wyluzujesz – powiedział. – Zaczniemy od nowa.
- To niemożliwe. Chcę tylko odzyskać pieniądze – odpowiedziałem próbując wyrównać oddech. Wstałem z podłogi.
- To naturalne – powiedział. - Nie musisz się wstydzić. Mamy coś, po czym ochłoniesz. Wyglądasz na zmęczonego.
- Mógłbym cię stłuc na kwaśne jabłko. Załatwiłem zbyt wielu cwaniaków, żeby taki oprych grał mi na nosie – odparłem.
- Zgrywać chojraka każdy potrafi – odpowiedział.

Co na moim miejscu zrobiłby Rod Stewart? Głupek, Głupek, Głupek. Wszystko byłoby lepsze od głupkowatego uśmiechu, którego nie mogłem się pozbyć. Zupełnie jakbym próbował być miły. Ale to nie to. Raczej cichy wyraz aprobaty. Nie widzę powodów dla których jedne racje miałyby być ważniejsze od innych. Skoro gość chciał mnie przegonić widocznie miał swoje powody. No chyba, że ktoś zaczyna – mów mi dobrze, nie mów mi źle – To mnie przekonuje. Szczerość i prostota. Żywego języka. Spontaniczne działanie oparte na prostych emocjach. Nie jakieś tam zachodzenie w głowę.
- Nazywam się Danny. Jesteś w porządku polak. Trzeba mieć szacunek – ciągnął.
- Mam szacunek.
- Przegoniłem stąd niejednego taksówkarza, ale żaden się nie wrócił.
- Jesteś zaskoczony? – spytałem.
- Tak – spojrzał na dziewczyny – jesteśmy zaskoczeni. Rozwaliłeś nam drzwi.
- Zasłużyłeś na nagrodę – wtrąciła Nancy – Danny tylko żartował. Tak naprawdę jest niegroźny.
- Mamy tu trochę naprawdę dobrego gówna – dodał Danny – musisz tego spróbować.
- Co masz na myśli?
- Dobrze wiesz, co mam na myśli – uśmiechnął się.
Spojrzałem mu w oczy. Były szkliste. Źrenice na swoich miejscach. Spojrzałem na dziewczyny, na stół, lampę w rogu, jeszcze raz na Dannego. Ledwo stałem. Dostrzegłem, że salon wytapetowany jest godłami Manchester United. Czerwone diabły - to piękny znaczek. – Czym się tak pięknie nastukaliście chciałem spytać – i kto was tak pięknie nastukał?
- Nie biorę tego gówna - powiedziałem.
- Bierzesz – odparł Danny - Widzę, że bierzesz. To odwieczna zagadka, ale my to wiemy.

Usiadłem obok Nancy. Musiałem usiąść. Ani drgnęła.
Denny podszedł do stołu. Wyjął z kieszeni białą kostkę. Nancy zajęła się resztą. Ułożyła kostkę na okrągłym lustrze. Używając karty Lloydsa zaczęła robić kreski. Po odmierzeniu czterech, oblizała kartę i palce.
- Nic dziwnego, że ta karta nie działa – powiedziałem.
- Ona działa – odpowiedziała.
To śmieszne. Chwila dzielenia torfu jest chwilą milczenia. Oczekiwania i namaszczenia. Bezwarunkowej afirmacji. Nie potrafiłem tego zrozumieć. To całe ćpanie na poważnie. Niczym przyjmowanie hostii. Narodowa duma - Irvine Welsh. Sekrety sypialni mistrzów kuchni.
- Używacie do tego lustra? Nikt już tego nie robi.
- My robimy.
Danny odstawił puszkę po Stelli. Podszedł do stołu, wyciągnął dwudziestofuntowy banknot i zwinął go w rulon.
- Macie może kakao? – spytałem – najlepiej bananowe.
- Nie mamy – odparł Danny.
Było jasne, że jeśli nie napcham nosa, nie odzyskam pieniędzy. Za każdym razem ten sam mechanizm. Podleganie przypływom uniesień. Kiedy ruda robiła kreski na lustrze reszta traciła znaczenie. Urzekające. Prosta i dająca światło niezależnie od duchowych potrzeb czynność. Nie ma powodów dla których miałbym rezygnować z tak miłej gościny. Dobre przeczucie podpowiadało mi by zostać. Nie miałem nic w zamian. Nie brzmi to racjonalnie, ale był to miesiąc, w którym miewałem masę dobrych przeczuć. Naprawdę dobrych, krzepiących przeczuć.

Nancy wciągnęła pierwsza. Widziałem to. Mogłaby zabić. Nawet nie odgarnęła włosów. Wciąż była dla mnie nikim, ale teraz była bliżej. Bliżej mnie, mojej pracy i bliżej mojego szczęścia.

Wioząc ją tu wiedziałem, że w końcu między nami zaskoczy. Przez połowę podróży nawet się nie zająknęła. Próbowałem wskrzeszać ją muzycznie. Bezskutecznie. Próbowałem rozmawiać, choć zwykle tego nie robię. Siedziała i gapiła się w szybę. Ordynarnie. Powtarzam, Nancy nie grzeszyła urodą. Była za blada. Ale do licha, kiedy człowiek przez większość czasu wozi śmierdzące, pijane wieprze bekające mu w kark, nie wybrzydza. Cieszy go sam zapach kobiecych perfum. Sama obecność.
- Chociaż spójrz na mnie – zobacz jaka szklista jest moja twarz i ile w niej ikry. Nancy, do diabła obudź się i odstaw to Irn-Bru.
- Ok. Patrzę.
Zjadłem worek pistacji. Podkręciłem się trochę. Podkręcałem się myśląc o Whitney Houston. Mogłem powiedzieć wszystko. Nancy była dobrą słuchaczką. Wiedziałem, co ją trapi. Dopijała napój. Nie miała czym zapłacić. Siedziała po ciuchu, obok taksówkarza z nocnej zmiany.
Co robić w ciągnące się tygodniami dni bez słońca? Wstawać wcześnie rano? Łykać witaminy? Żreć pistacje? Biegać po górach, popijać Irn-Bru litrami? Uczyć się nowych zawodów? Słuchać Princa? Rege. Zlizywać kokainę z lustra czy popalać zioło?
Cokolwiek. Cokolwiek, co pozwoli ci doczekać się słońca. I da ci trochę radości. Nancy wybrała Irn-Bru. Reszta wybiera zioło.
- Czy nie przerażają cię paski znikające we mgle? - Does not scare you stripes disappearing in the fog? – spytałem. Nancy odwróciła głowę. Odwróciłem swoją. Jej oczy. Młode i puste. Bezwładne.
- Nie mam pieniędzy – odpowiedziała - Jak dojedziemy, moja przyjaciółka zapłaci kartą.
- Nie o to pytałem.
- Można płacić kartą?
- To nie dyliżans – odpowiedziałem.

2010-11-29

biała piana zielona toń

Czasem wydaje mi się, że to nie istotne kto znalazł tego topielca. Kiedy indziej uświadamiam sobie, że od tego, gdzie ciało zostało wyrzucone, zależał los niejednego wydarzenia. Owe małe wydarzenia stanowią przedmiot rozważań mądrego i dzielnego człowieka. Takim człowiekiem był X, który zwykł mawiać – nie wystarczy siedzieć na balkonie i obserwować, choćby i dzień należał do upalnych. Marzeniem X była przejażdżka na rowerze, którego tylne koło byłoby dziesięć razy większe od przedniego. Wszyscy zastanawiali się, jak X przy swoim niskim wzroście miałby się na taki rower wgramolić. Zdaniem X nie stanowiło to najmniejszego problemu. Zwykł ignorować docinki znajomych, jak przystało na człowieka mądrego i dzielnego. – Nic nie wynika z tego, co już minęło – zwykł mawiać X, a przy innej okazji – każdy z ludzi jest odpowiedzialny za swoje błędy. Czasem, kiedy myślę o X, jawi mi się jako postać niezwykle groteskowa. Kiedy indziej uświadamiam sobie, że właśnie tak powinien się zachować człowiek w naturalny sposób mądry i dzielny. Dzisiaj znaleziono ciało X. Dowiedziałem się o tym od klienta. Stoję teraz lekko zdyszany i oszołomiony na brzegu, zaraz przy fabryce Michelsona, chwytając ustami powietrze. Dla X byłaby to raczej kwestia, cytuję: „dostrzeżenia w ulotnej chwili, która się wyłania z nicości, głębi znaczenia, jakie zazwyczaj ludzie kojarzą z pełnią egzystencji”. Teraz wydaje mi się, że jeśli człowiek mądry i dzielny to nie powinien zwlekać, nawet jeśli wyzuty z pomysłów i wyjałowiony. Nie żeby X był wyzuty z pomysłów czy wyjałowiony. Policja ogrodziła teren. Do przyjazdu coronera nie mogą ruszyć ciała. Ja bym nie zwlekał, chodzi tu przecież o ustalenie przyczyny zgonu człowieka mądrego i dzielnego. Cóż. Wyjątkowo twarde skały podłoża w tej okolicy. Pozostaje mi tylko wzruszyć ramionami i przejść do porządku zapominając jak najszybciej o tej, jakby powiedział X – zgoła niefortunnej sytuacji.

2010-10-17

nagła śmierć łóżeczkowa

Wchodzi masa. Wchodzi wystarczająco wolno. Ta klawiatura to jedyny kontakt ze światem. Kątem oka widzę, jak ktoś zagląda do okna. Światło jest idealne, ale rozsądek, aparat logiczny, że się tak wyrażę pozostaje nienaruszony. Lekka gorączka, podniesione ciśnienie. Zaburzone postrzeganie czasu, to wszystko prawda. Wycisnąć z tego, co najlepsze. Jest możliwe. Stany mistyczne, co też ludzie wypisują? Zwężenie ego, to tak. Ale nade wszystko dźwięki. To nie jazzik. To nawet nie jest malaria. Bory las.

Mówią, że po grzybach człowiek odczuwa niepokój. Ja ten niepokój mam na stałe. Dajcie mi l ę k.

Gdzie jest pokrętło? Nie mogę znaleźć pokrętła. Gdzie ono u licha jest?
Idę do kuchni w celu wymontowaniu wyciągarki z okapu. W kuchni nic się nie zmieniło. Zaglądam do lodówki, i tam bez zmian. Wypijam łyk mleka i wracam na miejsce. Znalazłem pokrętło. Daje głośniej.


- Jak znajdziesz jednego, to potem już leci. – mówi Kuba.
- Ale te mają taki grzebień od spodu, czy nie? – pytam.
- Mają grzebień. Wszystkie mają grzebień i są takie, powiedziałbym oliwkowe. Na dole mogą być ciemniejsze nawet.

Ambicja.

Czas wolny.

Spacer po polu golfowym. Tuż obok Asdy.


Nazbieraliśmy trzydzieści osiem. Na oko, dobra porcja. Podobno. Dojechawszy do domu, wrzuciłem je na kolorowy papier i wstawiłem do namiotu. Pod lampę.

- Nie musisz ich suszyć, – mówi - jeśli nie przeszkadza ci, że są oślizłe możesz je zjeść od razu. Ale jak je trochę podsuszysz powinny nabrać mocy.
- A mogę je dodać do jajecznicy? – spytałem.
- W wysokiej temperaturze tracą walory. – odpowiedział.

Próbuję wymówić swoje imię do końca ale dźwięk przy końcu się rozchodzi.
Mam krótkie imię i nagle taki problem. Dwie sylaby. Jedna sylaba.
Jakieś dwadzieścia sekund.


Eksperymenty psycholingwistyczne dotyczące mowy pokazują, że w mózgu mamy dyskretne reprezentacje fonologiczne, a nie akustyczne. Aktywacje semantyczne następują 90 ms po fonologicznych?

Wystarczyłoby wydobyć z siebie spontaniczny dźwięk. Dźwięk, który mnie zaskoczy, jakby należał do kogoś spoza kręgu znajomych. Obawiam się, że to bzdura. Nie chodzi w niej o nic innego, jak o zwykłe kojarzenie podobnie brzmiących wyrazów. Semantyczna gęstość otoczenia słowa pojawia się nieco później. Kiedy tylko próbuję uchwycić różnicę mój organizm zdaje się mówić – nie masz do tego predyspozycji.


I to akurat brzmi dobrze. Zabawa w środki psychoaktywne to nic innego, jak zabawa w dialog z własnym organizmem. Test pod tytułem – ile do siebie – tyle od siebie. Wynik tekstu zapisany jest kodem, oznaczającym kwazistabilny stan. Lub jego bliskie sąsiedztwo.

Chyba zrozumiałem, co myślał Joyce wrzucając do ognia rękopis Ulissesa. Rękopisy nie płoną.

Czuję wzmagającą gorączkę. Gaszę jedną, stojącą w kącie lampę i zapalam drugą, tą na parapecie. Zapinam bluzę. Nakładam kaptur. Tak jest dużo lepiej. Światło odbija się od okna. Siły oporu organizują szeregi. Cóż. Pozwolimy im działać.


Indywidualne różnice są spore, jednak aktywacje pomiędzy różnymi ludźmi są na tyle podobne, że klasyfikator może się tego nauczyć. Jeżdżąc na taryfie wyrobiłem w sobie zmysł klasyfikacji trafiający bez pudła do trzeciego podejścia. Zadanie – skwalifikować swą twarz przed lustrem. Odległość pół-statyczna. Tożsamość, jak ją widzę nie ma nic wspólnego z twarzą. Choć nic prócz twarzy, tak jak tożsamość najczęściej jest wspólna.

Intelekt. Rewers. Odraza. Pójść tą drogą. Nuda.

Jeżeli psylocybina rozkłada tożsamość, rozrzedza ego, to na co ją rozkłada i w czym rozrzedza?

Gorączka jest coraz silniejsza. W pokoju parno, lecz coś mi mówi, że nie powinienem zdejmować bluzy. Jeżeli rzeczywistość wygląda inaczej niż w tej chwili ją postrzegam, to skąd mogę mieć pewność, że kiedykolwiek postrzegam ją prawidłowo? Dosadność tego pytania sprawia, że z rozdziawioną buzią zamieram na chwilę w bezruchu. W następstwie tego zdarzenia otrzymuję spontaniczne znaki od postaci za oknem. Kiedy odwracam wzrok, zdaję sobie sprawę, że ostrość widzenia wcięła się mniej więcej na szerokość monitora. Reszta jest rozmazana, zdecydowanie ruchoma. Zdecydowanie gorąca.

Reszta jest notacją.

W tej chwili idę do kuchni zobaczyć, czy coś się zmieniło i już w niej zostaję. Z lodówki potrzebuję trochę wapnia. Otwieram lodówkę i ku mojemu zaskoczeniu wszystko jest na swoim miejscu, otwieram zamrażalnik, to samo. Wypijam szklankę mleka. Smakuje, jak zwykle. Podchodzę do okna. Ktoś pozgarniał liście w kupkę. Powtarzam trzy razy – płonąca kupka złocistych liści. Płonąca kupka złocistych liści. Płonąca kupka złocistych liści. Liście.

Możemy poprzestać na zajmowaniu się przedmiotem myśli jako takim i dalej się nie posunąć. Pomijając wszelkie możliwe czy faktyczne przykłady obiektu uniwersalnego lub możemy skoncentrować się na nim dla niego samego.

Psylocybina zdaje się brać za nasadę trzon szyszynki. Tuż za nią czai się armia endorfin.


Każdy twardy narkotyk, o tyle jest pociągający, o ile nas rozkłada. O ile zbliża do śmierci. Ego, jeśli ma się rozproszyć, to tylko poprzez j e j niczym niepohamowaną obecność.

Liście gorzeją. Nie sposób oderwać od nich wzroku. Po chwili raptem tylko się tlą. Ale to też jest piękne. Nie wiem czy nie piękniejsze.

Cały komizm polega na tym, że nie możemy się oprzeć pokusie uchwycenia momentu wychodzenia z siebie. Niemożliwością jest wyjść i patrzeć z zewnątrz jak się trzaska drzwiami. Niemożliwością jest trzasnąć drzwiami z jednej strony i równocześnie otwierać je z drugiej.

Piękno zawsze mnie cieszy, ale na krótko. Myślę, że nie minęło więcej niż piętnaście minut. Wychylam jeszcze pół szklanki i wracam na tapczan. Dojadam ostatnie osiem. Gaszę małą lampkę na parapecie i zapalam przyciemnione światło w jadalni. Żałuję, że nie zrobiłem tego od razu. Im ciemniej tym lepiej, byle nie całkiem. Człowiek z głębokiej rzeki nie daje mi spocząć. W środku nocy, a może już bliżej dnia, spaceruję po wnętrzu nadmuchiwanej przez lata bańki. Leżąc na tapczanie. Ogarnia mnie euforia żywsza niż po zażyciu kilku dobrych tablet.

Podobno to tryptaminy odpowiedzialne są za zmniejszanie ego. Psylocybina, jeśli dobrać jej odpowiednią dawkę, może wydusić z organizmu pokłady tryptamin, które w normalnych warunkach starczyłyby na miesiąc. Działa ona podobnie jak selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny. Powoduje zwiększenie stężenia neuroprzekaźnika hormonu tkankowego w przestrzeni międzysynaptycznej poprzez hamowanie jego wychwytu zwrotnego.

Poprzez co wychodzimy? – pytam.

Poprzez szczelinę synaptyczną.

Poprzez grzyby.

Robię pompkę, a po każdej pompce wychwyt zwrotny. Oddycham równomiernie. Tak dwadzieścia pięć razy. Podnoszę się i podchodzę do lustra. Jeśli powiem, że nie poznałem własnej twarzy, zabrzmi to mało wiarygodnie, ale czy cokolwiek z tego, co opowiadam brzmi wiarygodnie? Nie poznałem własnej twarzy. Bo niby co takiego o twarzy napisał w swojej książce Tomasz z Akwinu?

Żeliwne lustro przestało drżeć. Było teraz upstrzone w zanoszące się histerycznym śmiechem pantalony. Co mnie cieszyło. Choć pojęcie tego przekraczało moje możliwości.


Należałoby zadać w ł a ś c i w i e pytanie o neutralizacji świadomości.

Jeśli nikomu nie wynajęli pokoju, nie powinni odmówić.

Nic nie jest trudniejsze do uchwycenia niż jaźń, a jednak tak trudno jej się pozbyć. Ileż wysiłku, ileż finezji trzeba włożyć, aby rozproszyć emfazę doskonałego ja. Bowiem czyż ja nie jest doskonałe?

Niewydarzony – chciałoby się powiedzieć. Przeżycie mistyczne to nie tyle wyjście z siebie, ale otwarcie się na niewiadomą. Przyciśnięcie jej do s e d n a. Cóż może powiedzieć nam Madam Drag Queen – nie wiem kim jestem. I na tym polega jej piękno. Jest n i e w i a d o m ą.

Zamierzam się rozluźnić. Ściśnięta świadomość ma tendencje do izolowania jaźni. Na miłość boską, muszę się położyć. Trzeba mnie złapać za ręce i powiedzieć, że to wkrótce się skończy. Potrzebuję kogoś, kto mnie pogłaszcze i powie, że to tylko gorączka. Jak mam znaleźć telefon?


Tylko te najbardziej naiwne pytania są naprawdę poważne. Są to pytania, na które nie ma odpowiedzi. Pytanie, na które nie ma odpowiedzi, jest barierą nie do przekroczenia. Inaczej powiedziawszy: właśnie pytania, na które nie ma odpowiedzi, wyznaczają granice ludzkich możliwości, wyznaczają ramy ludzkiego istnienia. M. Kundera

W ustach mam suchość. Skórę pomarszczoną, w tyle czaszki ucisk i ciężar. Kiedy spoglądam na ręce widzę pulsujące żyły. Możliwe, że stracę przytomność. Z medycznego punktu widzenia kwalifikuje się do płukania żołądka.

Lekko zginam ogon i pełznę zmienić płytę. Łapczywie rzucając wzrokiem po pułkach szybko zmieniam zdanie, by po raz kolejny pójść w las z człowiekiem z głębokiej rzeki. Toż to doskonałość – myślę. Palmy i paprocie.


Wyobraźnia = wiele chwilowych rezonansów powstaje równolegle, aktywując reprezentacje słów i nie-słów, zależnie od siły połączeń oscylatorów.

Zasadzki.

Większość lingwistów specjalizuje się w fonetyce, fonologii, morfologii, syntaktyce, leksykografii, ontologiach, semantyce, pragmatyce ...
ale język jest wielo-modalny, zintegrowany z percepcją i myśleniem. Zaburzając percepcję, zmienia się myślenie, o tyle, o ile spręża się aby uchwycić novum wrażeń. Jeśli mieszkając na drugim piętrze, widzę za szybą koński łeb, to nie sposób przejść wokół tego obojętnie. Złożoność mózgu nie tyle zostaje w momencie halucynacji zaburzona, ale raczej się uaktywnia. Problem nie polega na uchwyceniu tej złożoności ile na zdefiniowaniu struktury. Lingwistyka neurokognitywna wyjaśnia funkcjonowanie wielu struktur oraz ich relacji, natomiast jej interdyscyplinarny pomost z farmakologią, tą czarną owcą to ciągle czarna jest dziura. Musielibyśmy cofnąć się w czasie i wysłać Wittgensteina na golfa, by dzisiaj móc komentować efekty prac habilitacyjnych na tym polu.

Sfuszerowana odwaga, nazbyt elastyczna. Bo niby na czym miałaby się zatrzymać?

Jestem rad, że tu jesteś Królu.

Chcę umrzeć. Nie chcę tego mówić, ani pisać. Chcę śmierci. Chcę j e j mocniej.


Język przesłania myśl. Myśli wskazują na obrazy tego jak wyglądają rzeczy w świecie, myśleć to mówić do siebie samego, zdania wskazują na obrazy
. L. Wittgenstein (Tractatus 1922)

Modele mentalne to psychologiczne reprezentacje rzeczywistych, hipotetycznych lub wyobrażonych sytuacji.
P. Johnson-Laird (1983)

Jeśli śmierć, a nie sposób o niej myśleć inaczej, jest tylko abstrakcyjną koncepcją, jej metafora będzie tłumaczona matematyką kognitywną.

Pojęcie = węzeł.

Test Turinga nadal zbyt trudny.

Zaczynam tańczyć. Bez muzyki ta masa byłaby męką, jak każda inna masa z resztą. Zbieram siły i zapodaję Billy Joela. Druga fala euforii o niebo silniejsza od pierwszej. Zapalam wszystkie światła. I tak już świta. Zawsze wesoło i radośnie – podśpiewuję. Byle z odwagą i piosenką na ustach. Z dala od śmierci łóżeczkowej.



Kreatywność = wyobraźnia (fluktuacje) + filtrowanie (konkurencja)

Kiedy rozum śpi, nie tyle budzą się potwory, co kwitną hortensje – śpiewam w tonacji molowej, tańcząc przy tym najlepiej, jak potrafię. Czyż matka natura nie jest lepsza od śmierci? Jak mogę mieć do niej urazę. Myślę, że ruszam się naprawdę dobrze.

Należałoby zadać w ł a ś c i w e pytanie o to, jak wyzwolić ciało.

Słowem – pokarz mi jak tańczysz i pokaż mi do czego chcesz tańczyć. Masz tyle po blokowanych czakramów kochanie.

I to jest temat. W nim chcę się złożyć i zasnąć.

Kocham cię – powiedziała – jesteś moją twarzą.

Jesteś moją łysiczką – odpowiedziałem.


Katharsis.

Nazajutrz, koło południa robię test Bceka. Wynik – 18 punktów


UWAGA!
Wynik to : 18 punktów.
Jesteś w depresji. Twój stan wymaga spotkania się z psychiatrą. Wskazane jest rozpoczęcie farmakoterapii.

Oto bezsens i beznadzieja współczesnej psychologii.

Oto przyszłość psychiatrii:

Drukuję stronę z wynikiem.

Powtarzam test kilkakrotnie. Uczę się odpowiedzi.

Niecały tydzień później stoję w kolejce trzymając w ręku receptę z napisem – Diagesil INJECTION 500 MG/AMPOULE

Jestem rad, że tu jesteś królu.


Mimesis.

2010-09-03

moda lokalna

Po kawie zawsze bierze mnie sranie, a nie ma nic gorszego niż nieregularne, zaskakujące sranie. Jakby to gówno można było wyperdzieć, wypierdzieć do pustego, o ileż lżej by się żyło. Zastanawiam się nad wstąpieniem do sekty. Nie do pierwszej lepszej sekty, gdzie banda oprychów szuka latających spodków, ale do takiej, gdzie jest prawdziwy prorok. Właściwie to zdecydowany jestem od dawna, jeśli tylko składki byłyby rozsądne. Szukałem w internecie, pytałem znajomych i nic. Najbliższa sekta z prawdziwego zdarzenia ma swoją siedzibę w Londynie i nie prowadzi działalności korespondencyjnej. Co gorsza, wyczytałem na jednym z portali społecznościowych, że w chwili obecnej rekrutowane są tylko kobiety. Nie żebym był zaskoczony, ale to takie mało duchowe i niesprawiedliwe z resztą.

Tymczasem próbuję wypierdzieć kupę. Macham książką od okna do okna, ruchem nieco nerwowym obserwując przy tym jak pyzata dziewczynka w odblaskowej kamizelce swoim żółtym rowerkiem wjeżdża na krawężnik. Potakując głową uśmiecham się lekko, co musi wyglądać doprawdy głupio. Dziewczynka ma także żółty kask i podkolanka. W końcu, odpychając się grubą nóżką pokonuje przeszkodę. Mam ochotę krzyknąć - brawo! - ale się wstydzę.

To wszystko prawda.

Tymczasem zośka wychodzi z mody. Albo, po prawdzie, nigdy jej tam nie było.

najcieplej nad latarnią

Zjeżdżając do bazy nigdy nie wiesz, czy to już ostatnie zlecenie. Baza to kawałek szutrowego parkingu, garaż i przybudówka wielkości zakładu fryzjerskiego na obrzeżach miasta. W kanciapie siedzi cycata Loren. Loren odbiera telefony i wydaje kierowcą kluczyki. Loren zmienia się z Bety. Bety też odbiera telefony i wydaje kluczyki. Oprócz tego wysyła kierowcą wiadomości w stylu – ta noc jest martwa. chyba nie dociągnę do końca. potrzebuję czekolady. Albo– o mój boże. jeszcze tylko godzina. kto zostanie do końca? – kolejna wiadomość przychodzi trzy kwadranse po północy. Z nogami na kierownicy, leżę jakim długi przez szyby gapiąc się na latarnie z najwyższego punktu w mieście i to wystarcza. Wystarcza by się rozckliwić.

Czekam jeszcze kwadrans. Sprawdzam ile minęło zleceń. Odpalam stacyjkę i zjeżdżam do bazy. Po drodze zahaczam o shella. Kupuję bibułki Swana, i białą czekoladę z rodzynkami.

Nazajutrz rano, w lokalnej gazecie, znalezionej na wycieraczce czytam – fife council dziękuje tym, którzy codziennie wychodzą z psami. Adam Smith College zaprasza na skecze. Zatrzymuję wzrok na portrecie głównego ekonomisty. Podobieństwo do Kanta jest oczywiste. Ta sama zgarbiona postura, te same wyłupiaste oczy. Pierwszy tylko trochę nadmuchany. Drugi trochę wychudzony. Ten sam rocznik. Ciekawe o czym teraz piszą dzienniki w Królewcu – myślę. Kończę parówki z sosem pir-piri i podchodzę do wieży. Tak, w miejscu przeznaczonym na telewizor, a są to powszechne miejsca przeznaczenia, stoi wieża, nazywana przez nas - wieżą przeznaczenia. Wkładam płytę Abela Korzeniowskiego. Obok leży płyta Bjork Guðmundsdóttir, ale jak wiadomo Bjork się skończyła. Tego typu wiadomości, co nie powinno nikogo dziwić, zwykłem odnotowywać na tablicy. Nawyk ów działa jak imperatyw - pisz na tablicy tylko to, o czym chciałbyś aby wiedzieli wszyscy. Myśl tylko o tym, o czym watro napisać. Podziel się z resztą. Bądź błyskotliwy. Ta praca to owoc zdrowej rywalizacji.

Wróć i dopieść zdanie.

Wstaw tagi kursywy.

2010-08-18

wyzwolić tych, którzy żują ciecierzycę

Cioran nazywa Nietzschego filozofem bez wyobraźni, filozofem skostniałym. Pisząc to dzisiaj, nie sposób się z nim nie zgodzić. Kichać to. Niech Cioran wsadzi sobie w gardło swój osąd. (Niestety już tego nie zrobi). Oddałbym tygodniówkę, ba, oddałbym dwie tygodniówki aby nigdy nie znać tego rumuńskiego ponuraka. Oddałbym wszystko aby wrócić do Nietzscheańskiej, skostniałej, afirmacji. Miast tego skazany jestem na dołujący, w dołowaniu osiągnął kres, zmiatający wszystko, nie bez racji oraz urzekający klimat Rumuna z Rasinari. Skazany, jak galerianki, skazane są na modę. Tak, jak one owoców swej pracy spożytkować inaczej nie mogą, tak moje siły skierowane są tylko w jedną stronę.

Pozbyć się Rumuna.

Przypominam sobie jednego staruszka z tytułem profesora filozofii, profesora Zdzisława Cackowskiego, ikonę i niemal bóstwo w pewnych kręgach. Staruszek ów zwykł powtarzać studentom, że myślenie bierze się z bólu. Wszyscy studenci z rozdziawionymi pyskami kiwali potakująco głowami. Zdzisław to Cioran tyle, że bardziej stetryczały.

Był tam też drugi staruszek imieniem Janusz, niemniej w tytułach zasłużony. Wiele o nim mówiono, natomiast nigdy, że gość strzela bez pudła. Gorliwe wykłady profesora Jusiaka skupiały tłumy. Janusz, choć Janusza trudno było zrozumieć, miał w sobie coś z hipnotyzera. Janusz to Nietzsche tyle, że bardziej ugłaskany.

Zdzisław popadł w letarg na stare lata i nie dało się już dostrzec na jego twarzy grymasów wykrzywionych bólem. Zdzisław ciągle jest szefem i Zdzisław to jeszcze większy jest szacun.

Janusz pogrążył się w fiksacji. Można powiedzieć, że staruszek jeszcze bardziej odleciał. W jego oczach studenci dostrzegli cień obłąkania. Janusza pozbawiono na starość katedry. Można go spotkać na osiedlowych ławkach, jak wykłada dresom pojęcie czasu u Whitehead’a.

Kilku z nich postanowiło pozbyć się Cacka. Póki co zbierają podpisy.

2010-08-10

z miłości do dzieci

Mija drugi kwadrans od kiedy jestem pierwszy w kolejce. Nic się nie rusza. Tylko ten dzieciak. Rudy gówniarz na trzykołowym rowerku i ruda babcia na elektrycznym wózku. Wartym więcej niż mógłbym przypuszczać. A jednak przypuszczam. Będąc pierwszym w kolejce nie mam nic innego do roboty. W każdej chwili mogą zadzwonić.

Mógłbym pomyśleć o Rumunii, o tym, że nigdy mógłbym jej nie zobaczyć, a tego, czego jak czego, ale tego mógłbym sobie nie wybaczyć/darować. Tymczasem zleciało się więcej dzieciaków, pobiegły za śmiesznym rowerkiem, część pobiegła za babcią na elektrycznym wózku, reszta schowała się za mini ciężarówką/samochodem dostawczym. Dałem głośniej muzykę, zmieniłem stację na Galaxy, spuściłem szyby. Grałem głośno. Musiały mnie słyszeć. Małe rudzielce w trampkach na rzepy. Grałem tak przez chwilę, a kolejka wciąż stała. Stała już trzy kwadranse i jak dla mnie mogłaby tak stać i stać. I stać do końca. Nie raczyły wyjrzeć. Żadne z nich nie wychyliło ani źdźbła/ani koniuszka. Zmieniłem stację na Classic fm. Właśnie puszczali Wagnera/Puszczali akurat Wagnera.

2010-08-01

down by Law

Blue Monday. side door. mr. Miller – ostatnie zlecenie. Piątek, godzina trzecia nad ranem. Rura na height street. Wciskam arrived. Wypatruję Millera. Podchodzi Miller, pyta – czekasz na Millera? Ja, że na Millera czekam - odpowiadam. Miller odchodzi. Mówi, że przeprasza, że się najebał i jednak spacer woli. Czekam pół godziny, nikt nie puka. Nie ma zlecenia. Jadę na stację. Na stacji podjeżdża policja. Pewnie przyczaili jak zapierdalam – myślę. Policjantka, bo były to dwie policjantki w strojach przypominających sztygarskie mundury, zmierzyła mnie wzrokiem. Musiała pomyśleć – nowy taksówkarz. To nowy taksiarz pojawił się w mieście. Opuściłem szybę. Nie rozumiałem nic z tego, co mówiła. Powtórzyła wolniej. Ja patrzyłem. Wciąż zaskoczony, patrzyłem na jej twarz w górniczym berecie i słuchałem. Miałem zgaszone światła. Zapaliłem je, jedno po drugim. Przeprosiłem. I'm sorry – powiedziałem - This first time happened.

- Is all right – odpowiedziała.
Powtórzyła dwa razy. Drugi raz wolniej. Nie tyle to, co mówiła ale jej głos, uspokoił mnie.
Znów byłem panem. Uśmiechnąłem się.

- What's your name? - spytała.

Odpowiedziałem – Rafał.

Zrozumiałe.

2010-07-09

Nothung! Nothung!

Wisiałem gościowi za dwa tygodnie. Miał czelność pobierać czynsz choć była to największa melina w mieście. Wyprowadziłem się, kiedy poleciał do Tajlandii w podróż poślubną. Dźwignąłem mu stary materac, ależ cholerstwo było ciężkie, korkociąg i nocną lampkę. Materac porzuciłem na ulicy. Nie miałem zamiaru oddawać mu tych pieniędzy. Nie było tego dużo, ale nie było też mało. Unikałem go dłuższy czas, aż zdałem sobie sprawę, że można z gościa wycisnąć więcej.
Prócz handlowania koksem i wynajmu mieszkań Polaczkom, jeździł na taryfie. Że trafimy na siebie, było pewne. Ta mieścina, choć grała tu koncert Lady Gaga, to tylko mieścina.

- Nie chowaj do mnie urazy stary. Oddam ci te pieniądze. Tylko musisz pójść ze mną do samochodu – powiedziałem. Przestraszył się - Po prostu chodź ze mną. Portfel mam w drzwiach. Wyjmę kartę i skoczę do bankomatu, a ty zaczekasz - Zostawiłem mu kluczyki. Zaczekał. Pod bankomatem stały dwie osoby. Obie starsze. Obie kobiety. Przeszło mi przez głowę tuzin myśli. O tym jak szybko się wzbogacić i zachować spokój. Zaczęły gadać. Szczebiotać jak nastolatki. Co jest u licha?! – miałem krzyknąć – Pospieszcie się do chuja, stare, wyleniałe kurwy! – To absurd, czekanie tu, żeby wypłacić ostatnie pieniądze, które muszę oddać. Co ja do cholery robię? Weź się otrząśnij. Odczekałem swoje, powtarzając jak mantrę – ucz się tej powolności. To nie są żadne bzdury. Wróciłem i mówię – mam sporo resoraków. Do sprzedania. Większość w bardzo dobrym stanie. Mój syn już się nimi nie bawi. Wszystkie są z Matchboxa. Nieważne. Masz tu swoje pieniądze i wiedz, że nie liczę na to, że zostaniemy kumplami.
- I słusznie – powiedział.
Odwiozłem go do domu. Pokazał mi swoje nowe Volvo i żonę – Wybaczam ci – powiedział – Och Rafał, wybaczam ci – powiedział.
Wszedłem jeszcze zobaczyć ogród. Był tam murowany grill i parkan. A także atelier.

– Pamiętasz tego Bartka, któremu byłem winny pieniądze? Powiedział, że da mi robotę. Robotę na taksówce rozumiesz? – powiedziałem.
- Oddałeś mu pieniądze? – spytała.
- Musiałem. Chodziło w końcu o moją twarz.
- Nie chrzań. Twarz jest ostatnią rzeczą o jaką się troszczysz. Ale to dobrze, że mu oddałeś.
- No jasne. W końcu ma mi dać robotę. Mówię ci – odpowiedziałem.
- Nie znasz języka kochany. Nie będziesz żadnym taksówkarzem, a już najmniej wieżę w to, że ten Bartek załatwi ci pracę.
- Oddałem mu pieniądze kochana, a to coś znaczy.
- Już dawno powinieneś to zrobić – odpowiedziała.
- Idę się położyć – powiedziałem. Nie odpowiedziała. Tylko ten wzrok, a właściwie brak wzroku. Robiła jedno, albo robiła to drugie. Powlokłem się do kuchni, stanąłem przed lodówką wielką jak szafa, powiedziałem
– Cześć Mery, jestem Red - i poklepałem ją po dolnych drzwiczkach. Z czterech szuflad znajdujących się za nimi cztery były moje, a w każdej kiełbasa z polski i lód w kształcie ćwiartek pomarańczy. Wrzuciłem jedną do kryształowej szklanki, szklanki z napisem HAND CUT 24% PbO CRYSTAL MADE IN POLAND, co często dawało mi do myślenia, resztę wypełniłem najtańszą whisky i Original Cola. Nie czułem najmniejszej różnicy, między tą, a tą trzy razy droższą. No może oprócz tego, że po tej tańszej serce szybciej łomotało, choć nie mogę tego stwierdzić z najmniejszą pewnością.
Pracowałem nad szklanką naciągnięty kołdrą po samą szyję. Wyobrażałem sobie siebie za kółkiem wożącego ludzi. Wyobrażałem sobie siebie w mieście większym niż to. Wyobrażałem sobie, że znam język i rozmawiam z ludźmi. Że się nie gubię. Przewracałem się tak w pachnącej bawełną pościeli i właściwie prócz lekkiego naporu niewiadomej nie czułem nic. Z okna widziałem obsrane przez mewy wyspy, ogrody zarobaczonych bungalowów, mewę na dachu, statki towarowe czekające na pozwolenie wpłynięcia do portu, mewy w locie. To, jaką skalę prezentują te wredne ptaszyska, każdorazowo wydawało się nieprawdopodobne. Było tam wszystko, co może cię wyrwać z głębokiego snu; ujadanie, wściekłe koty, płaczące dziecko, śmiech mojego syna, zarzynanie dziewic, łanie w rui, kwilenie, wycie, furgotanie i jeszcze wiele, wiele z tego, czego nie słyszałem nigdy wcześniej. Skrzeczały jak opętane. Wredne, wielkie, groźne. Niejadalne.
Z całą mocą, na jaką stać było moje JPW, kolumny, do których pałałem żywą namiętnością, odpaliłem The Ring Wagnera. Myślicie, że co się stało? Uciekły wredne? Wyjebało korki.

Wypadało zejść na dół skończyć to, co się zaczęło. Jeśli tu motywacja zawodziła było pewne, że zostaniemy bez prądu dopóty ktoś nie przyniesie mi drinka. Z zamkniętymi oczyma przewracałem się z boku na bok, a materac falował.

Nie pozostawało nic, jak pokochać te wredne ptaszyska i zamontować dodatkową lodówkę w sypialni. Myśl ta, choć wisiała przez chwile w powietrzu, nagle wyrwała mnie z łóżka. Zbiegłem na dół obwieścić żonie radosną nowinę.
- Możesz w niej trzymać też swoje żelki na oczy i swoją colę – powiedziałem z całą powagą – Nie zrozum mnie źle, po prostu musimy coś postawić w tym miejscu.
- Musimy – odpowiedziała.
- Świetnie - odpowiedziałem. Złapałem ją za rękę i zaciągnąłem do kuchni. Powiedziała, że lubi, jak wosk zastyga jej na skórze.
Kiedy chciałem zrobić po drinku Mery postawiła opór.
- Co jest u licha?!
- Facet, weź mnie tu nie szarp, dobra? – usłyszałem. Spojrzałem na żonę, wydawała się nie mniej zaskoczona niż ja.
- Chyba trochę przeholowaliśmy – powiedziałem – ale pies to jebał.

2010-06-28

moses

pasikoniki trzy
na skrzypcach grając szły
hej ho hej ho
tysiące mil
aby nie płacić za mieszkanie
wciąż wędrowały ze swym graniem
smyczkami w struny trąc
tak grały łokcie gnąc
rajle bajli raj
rajla bajla ril

2010-06-19

gdyby hipotezy zapadały

Chciałbym zaryzykować hipotezę, że odczuwanie przyjemności, podczas, gdy ktoś wyciska ci wągry z pleców, nie tyle czyni nas podobnym do małp, co kojarzy z ceremoniałem, jakim jest prowizoryczne szukanie uzasadnienia dla ran symbolicznych. Nie musi to być wyciskanie wągrów, przykłady można mnożyć. Tak więc mamy tu wyszukane sposoby depilacji włosia, całą energię żałoby, waciane pałeczki do uszu, których zwykliśmy używać do czyszczenia wewnętrznego przewodu słuchowego, docierając często i podrażniając błonę bębenkową, a których przeznaczeniem jest raczej muszla małżowiny, męską zazdrość o kobiecą zdolność wydawania potomstwa, modlitwy na klęczkach i skoki na bangi. Wągrów na plecach mam więcej niż gdziekolwiek i te konkretnie zdają się być bardziej odporne; na dietę, czas, spirytus salicylowy. Będzie to więc hipoteza robocza, o tyle, o ile ma kto je wyciskać i póki mnie to cieszy.

in my ferrari

swoją władzę i instytucję mężczyźni ustanowili jedynie po to by nie musieć dzielić się swoimi zabawkami

2010-06-18

ironiczne majaczenie na temat zasady funkcjonalności

W powietrzu wisi coś, co nie daje mi zasnąć. Wiem, że to tam wisi. Słyszę to. Ciągle kicham, pieką mnie oczy, głowę mam jakby spuchniętą, pociągam nosem. Reaguję mechanicznie. Na zmianę to zamykam, to otwieram okna. Ku tej anegdocie zmierza wszystko. Nieopowiedziana jeszcze, ma swój udział w żartach. Jestem uczulony. Pozostaje mi tylko ojcowskie powoływanie się na naukę o motylach, lub skazanie ją na ponowne zapomnienie. Nie, nie mógłbym do tego dopuścić.

Następnego dnia, niejako z samorzutną oczywistością mój kręgosłup trafił szlak. Potrzebuję teraz poszukać dowodów i uzasadnienia dla siebie. Potrzebuję od nowa uczyć się anatomii. Kiedy tylko - chciałoby się rzec – stanąłem na nogi, biegnąc za ringo, a właściwie to tylko za takim plastikowym talerzem we wstrętne szlaczki - skręciłem kostkę. Po raz drugi. Leżąc w nienaturalnej pozycji, oswajając się z defektami, uwikłany w procesy produkcji i władzy, umacniając się w przekonaniu, że system można obalić od strony infrastruktury, lekko naszprycowany lekami, zastanawiam się jak mogło do tego dojść. Wszystko to wymaga analizy, lecz teraz leżę naszprycowany dokładnie nie wiadomo czym i oprócz tego, że męczą mnie nawarstwiające się szumy, słyszę kroki. Odnajduję pokrewieństwo. Oto faktyczna i jedyna stawka – strategia bólu, strategia ciszy przeciwko potędze bytu i rzeczywistości. Panie i Panowie oto strateg dekady i mistrz ciał odseparowanych. Ongi mnie z pornografii wyleczył, lecz nie tylko z niej. Panie i Panowie - Lionel Marchetti i jego muza hamayoko





2010-06-02

gaga

Był to jeden z tych nielicznych wieczorów kiedy wyszedłem z domu pozdrawiać małomiasteczkową społeczność. Wszyscy mówili tylko o jednym. Za kilka dni do miasteczka miała przyjechać Lady Gaga. Nie mogłem w to uwierzyć. Wpisałem w Google - Gaga i po przecinku - Kirkcaldy. Już pierwsza pozycja miała wyprowadzić mnie z błędu. Gaga rzeczywiście miała zagrać tu koncert. Bilety po pięć funa stały i to do kupienia tylko na bramce. Za taki casus oddałbym całą wypłatę. To zbyt piękne – myślę, ależ będą balety. Ustawiłem się z Wojtkiem dwie godziny wcześniej. Siedly my na ławce z widokiem na morze. Spalily my co miely my do spalenia i poszly my do klubu zobaczyć Kleopatrę naszych czasów. Ku naszemu zaskoczeniu przed klubem nie było masakrycznej – jak mawiają na Śląsku – kolejki, a tylko taka sobie, normalna, jak to w piątek. Oddaliśmy okrycia wierzchnie do szatni i ruszyliśmy pod scenę. Przeciśniecie się przez tłumek zajęło nam chyba z 15 minut. Wreszcie ujrzeliśmy ją w całej krasie. Stała tam jak żywa, taka malowana, królowa prawdziwa karnawałów, muzyki rozrywkowej i teledysków wszelakich. Królowa pudelka. Kolorowe lasery rozświetlały jej twarz. Biegała po scenie, a lasery za nią. Ruszała się jak łania w rui i miało się wrażenie, że zaraz jej gors odpali razem z giczą pod kierunkiem Siergieja Korolewa. Salut - miało się ochotę wykrzyczeć. I to to, co tam miała rzeczywiście wystrzeliło pod koniec jednego z tych bardziej znanych utworów muzycznych artystki i to prosto na publiczność, w tym na nas, na głowy nasze i ręce. I wtedy to żeśmy się trochę przestraszyli, no bo żeśmy pod samą sceną stali i to wcale nie wyglądało jak sztuczne ognie tylko jak znacznie bardziej realistycznego coś, przynajmniej ja tak pomyślałem, ale jakoś tak w środku wiedziałem, że mogę się czuć bezpiecznie, no bo przecież nie jestem na byle z dupy koncercie punkowym tylko to w końcu sama królowa i to raczej o jej bezpieczeństwo przy tych pociskach należałoby się martwić. I przez te sztuczne ognie poczuliśmy się tak jakoś odurzeni choć nic żeśmy prócz tego palenia nie brali i w sumie to nic żeśmy też nie pili. I szła ta muza tak w najlepsze jak trzeba w sumie i mogłoby to trwać tak bez końca kiedy Gaga ni stąd ni zowąd jak nie wypierdoliła się na scenie chyba przez to całe obciążenie, przez ten szkieletom, ten szkielet druciany na sobie co miała musiał jej ciążyć no i się wyjebała jak długa jakby taka przemęczona była biedna czy już po prostu rady nie dała, tego żeśmy nie wiedzieli ale jakoś się nam tak nagle ciężej na sercach zrobiło i żal jej, bo ona taka drobna, drobniejsza jeszcze niż na zdjęciach i w telewizji. Pomyślałem wtedy, że mogliby jej teraz te szrapnele z giczy odpalić, to może by ją dźwigło trochę, ale ona sama się pozbierała, czego żeśmy nawet do końca nie zdążyli zauważyć. I tego następnego kawałka to już żeśmy nie znali i ciężko nam było choćby nucić a nawet się bujać do rytmu nie bardzo i wtedy Wojtek, nie wiem, co mu odbiło, zaczął ją telefonem nagrywać, kamerować znaczy się, choć to oczywiste było, że nie można, bo nikt tego nie robił, ale on sobie chyba co innego pomyślał i nakręcił nawet z minutę chyba, teraz nie wiem, bo jeszcze tego nie widziałem, ale to sama Gaga była na żywo, na jego telefonie, i on ją tam teraz miał i miałby więcej, gdyby nas za to kamerowanie ochrona brutalnie nie wyjebała. I nie pomogły tu tłumaczenia żadne, że kurtki mamy jeszcze tam, że bilety kupione, ale jak im Wojtek ten filmik pokazał, bo oni niewiele chyba tak tyłem widzieli, to się okazało, że on tam ma ten moment jak Gaga się wyjebała i myśmy od razu już teraz wiedzieli, że to musi coś znaczyć i że skoro nie wolno było tam kręcić, a Wojtek to ma na telefonie to to nie bagatela i w huju mieliśmy od tego momentu tych ochroniarzy i zadzwonił tym samym po taryfę i żeśmy od razu pojechali do niego zrzucić te wideo i o kurtkach nawet zapomnieli. Zrzucily my i co się okazuje grubo ten film na kompie wygląda, o wiele grubiej niż w realu wygląda i tak go w kółko oglądamy aż nam się odechciewa dość szybko w sumie bo na tym filmie to głosu nie ma tylko szumy jakieś i trzaski więc ja mówię do Wojciecha - Wojciech podłóż.

2010-05-27

sunny haab

„Być nowoczesnym to parać się po amatorsku Nieuleczalnym”.

Emil Cioran


23 maja 2010 roku między czwartą a piątą nad ranem przeżyłem koniec. Katatoniczny, apokaliptyczny Koniec. Kolejne noce pozostawiły we mnie poczucie powolnego zapadania się, które do dzisiaj miało swoje letargiczne fazy składające się na swoisty epilog. Trwoga w nie mniejszym stopniu niż inteligencja jest środkiem poznania, ale w przeciwieństwie do niej u swego kresu może zamienić się w koszmar. Powinienem o tym milczeć. Nie posiadam środków, które pozwoliłyby mi zamilknąć. Paradoksalnie, nie jest to bynajmniej wykonalne. Obecność śmierci za dnia, zwłaszcza o świcie smakuje niczym czosnek z pieczonej jagnięciny, ożywia, lekko odurza, apatycznie pociąga ku sobie. Zastanawiam się kim byłaby osoba dobrze znająca moją bezsenność. Fantastycznie! Nie zapominam o ludzkim aspekcie całej sprawy. Bezsenność, jeśli tylko dzieli się z kimś łóżko, jest jedyną formą letargu dającą się pogodzić z legalnym, lecz z góry skazanym na fiasko zatraceniem. Względnie niegroźnym. O ile, mając fizjologiczne implikacje, bezosobowe myśli pojawiające się ni stąd ni zowąd w przestrzeni i zderzające się nagle ze ścianami potylicy nie są w stanie wyrządzić krzywdy. Odwalić tą całą robotę nie wychodząc z łóżka, wdrapać się na kilka szczytów, w tym szczyt pruderii i przeżyć. Zwracam się w tej chwili wyłącznie do młodego typa w okularach; gdyby myśl o samobójstwie nie napawała mnie takim spokojem pewnie powiesiłbym się już kilkakrotnie. Nie jest to oczywiście powód do zmartwień. Raczej ta senność, i to że bezwolnie skłaniam się w stronę niemożliwości niewypowiedzianego. To coraz intymniejsza bliskość tych pokładów, wręcz namacalna, mroczna obecność tych sfer nie daje mi spać. I to, co się ogląda w telewizji, to co się mówi o świecie, co się obserwuje. Czyż nie jest to wystarczający powód? Gdybym umiał fruwać z pewnością bym to zrobił, właściwie to zdarza mi się, ale już nie tak często i nigdy na życzenie. Gdybym mógł o tym decydować, zrobiłbym to, ale tylko po to aby runąć z największym na jaki mnie stać impetem. Tymczasem skończyły się obrady okrągłego stołu i okrągłego stołu już nie ma. To co mówią w telewizji, wiecie co mam na myśli. Te wszystkie programy. Mam od tego wrzody na żołądku, do tego problemy z wydalaniem. Dlaczego miałbym się więc troszczyć o sprawy pomniejsze, choćby były najbardziej nawet rozsądne? Nędza wszelkiego wyjaśniania reprezentuje imperatywne parcie na krańcu, jak i u nasady, dostarczającego mi ustawicznych cierpień jelita grubego, poskręcanego tak, że wolę o tym nie myśleć. To, co się w nim kumuluje (a co wydaje się najbardziej ulotne) przejawiając wręcz substancjalne istnienie doprowadza mnie do łez i sprawia, że sam chciałbym tym być. Niczym innym. To, czego potrzebuję, to rozproszenia się we własnej kiszce zaraz o świcie. Jestem pewien, że byłaby to jedna z nielicznych chwili, kiedy wiedziałbym niezbicie, o co chodzi. Tymczasem to inni umierają, inni się troszczą i są bardziej rozsądni, lecz nawet w celi skazańca wybrałbym ten sposób patrzenia. Ciągnę to tylko dlatego, iż czuję, że jest w mojej mocy osiągnąć szczyt gnuśności w marszu. Z klasą. Niepostrzeżenie. Powinienem o tym milczeć, ale nie mam po temu sposobu. Frazesy człowieka rozsądnego – okiełznać galopującą melancholię stwierdzając, że to nuda i móc ustawicznie do niej wracać i chcieć ustawicznie ją przywoływać. Radości tej nie potrafię uniknąć, nie potrafię o niej milczeć. Nie potrafię jej nazwać inaczej jak – jasnością widzenia. Lecz odwołując się do niej drętwieje, czego nie można nazwać inaczej jak – utratą jasności widzenia. Boję się, że oczekując nowych rezultatów, oddalę się od niej, stanę się metodyczny, ugaszę gorączkę i zamilknę. Należałoby może i tego pożądać – boję się jednak, że nie ma nic głupszego. Ku dobrej komunikacji – chodzi tu o coś znacznie więcej niż smutny widok za oknem i obecność śmierci. Chodzi o ćwiczenie się w wirtuozerii gnuśności . Mówię o spijaniu z jej owoców do końca, nie popadając przy tym w zadumę i nie stając się apatycznym. Choć apatia to może złe słowo; nie popadając w osłabienie. Biada zblazowanym. Mówię o alpinizmie leniwców graniczącym z prowokacją. W praktyce; wylegując się do południa; łatwo popaść w rozpacz będącą owocem bezczelności nieszczęścia. Winniśmy raczej naśladować pozycję trupa; jesteśmy tedy nietykalni, inaczej stajemy się żerem dla dziur i koniec z nami. Pozycja trupa nie musi oznaczać pozycji leżącej, choć ta jest wskazana, a tym bardziej nie musi oznaczać dyskrecji. Obsesja śmierci doskonale się dzisiaj wpisuje, sama, w cokolwiek zachcemy ją włożyć. Ku uciesze spacerowiczów; nie zamyka się już przyłapanych na agonii. Nie musimy chować odrazy. Osobiście łatwiej bym sobie z tym radził, gdyby nie kapitulacja jelita. Twierdzi się, że to namaszczenie. Predestynowany by dokonać zamachu na wszelkiej aktywności. Przyjemnie nieudany, kierujący się w stronę mądrości roślinności, nawiedzany przez koszmary bronię się nie rojąc roszczeń. Ospały. Na Ospałość stawiam potężny akcent. Nie myśląc o niej – cierpię. Nie poddając się jej – cierpię. Nie troszcząc się o nią – cierpię. Tego domaga się moja natura – troska mniejszości – technika praktykujących kosztem samych siebie. Tuż spod jej tafli – mowa o senności – czego nie można nazwać snem – wybudzam się. Wybudzam się, gdyż śni mi się obłęd. Trzęsąc głową, łopocząc wargami, nie mogąc nic z siebie wykrztusić, odczuwam go jak zmęczenie, a nie jest on niczym, jak niemożliwością wykrztuszenia z siebie jednego słowa. Tracę wszelkie pojęcie. W końcu wypluwam – realizm realistyczny - cokolwiek miałoby to znaczyć i budzę się z ulgą, która nie jest przebudzeniem. Nic tak nie wyjaławia umysłu, jak próby doszukiwania się sensu między słowami wyplutymi w bezsennej męce o czwartej nad ranem. Przeto już pleść zaczynam, na co nie chciałbym patrzeć inaczej, jak na niższą formę agonii. Bez wątpienia można się w tym trenować, lecz o ileż przyjemniej jest pozostać świeżakiem i nie zmieniając pościeli pisać listy pełne śmieszności i patosu. O tak!

Rozchylam powieki dość żywo. Z pozycji leniwca schodzę w pozycję obserwatora i stwierdzam – męka jest zwieńczeniem.

Powinienem o tym milczeć. Nie posiadam środków, które pozwoliłyby mi zamilknąć. Właściwie to posiadam, lecz powiadają – do twarzy ci z farsą.

2010-05-13

old & classic

Pogoda od kilu dni nadaje się tylko do spania. Wszyscy narzekają, że zimno.Przez tą aurę czuję się jak ludzik Michelin. W domu były naciski, włożyłem więc trampki i pojechałem do tesco. Kupiłem kilka butelek szkockiego portera, każda inna, jaja, masło, bułki i szpinak. Kiedy siedziałem już w samochodzie, ktoś zastukał w szybę. Był to młody szkot z nieco czerwoną gębą. Chciał sprzedać telefon. Starą Nokię w nie najgorszej kondycji. Był roztrzęsiony, żeby nie powiedzieć zdesperowany i najwyraźniej bardzo potrzebował pieniędzy.
Powiedziałem: - nie potrzebuję telefonu.
Cokolwiek – powiedział - miej pan litość. Jest bez sim-loka, wszystko działa, mam ładowarkę – tyle zrozumiałem. Dalej nawijał niczym atomowe wrzeciono pod presją, co brzmiało na tyle przekonująco, że dałem mu w końcu pięć funtów. Człowiek nie potrafi odmawiać w takich sytuacjach, szczególnie komuś tak roztrzęsionemu. Ten gość wyraźnie czegoś potrzebował. Nawet, jeśli miałyby to być tylko dwa buchy, pomógłbym mu i bez odstawiania tego cyrku. Szczęśliwy uścisnął mi dłoń dodając, że to naprawdę dobry telefon i zniknął. Być może – pomyślałem. Wszedłem w menu, klawisze działały bez zarzutu, na tapecie był tygrys. Chciałem zapytać; na co mu te pięć funtów, ale nie była to w końcu moja sprawa. Choć moje pieniądze. Szczęściarz – pomyślałem. Wróciłem do tesco i dokupiłem jeszcze dwa Old Empire. Kiedy stałem w kolejce telefon zadzwonił. Będąc wiernym od lat użytkownikiem noki rozpoznałem dzwonek bez pudła. Był to klasyczny ring, żadne tam midi czy wmv. Wiązałem jakiś cichy sentyment z tym dzwonkiem. Dzisiaj nieczęsto daje się go usłyszeć. Nie kryjąc radości odebrałem przedstawiając się najlepszą na jaką mnie stać angielszczyzną. Głos w słuchawce odpowiedział - I am Lidia. - Lidia, co ciągle mi schlibia - pomyślałem, oraz - teraz już pójdzie z górki. Nie myliłem się.

2010-05-11

mind your head

Pierogi u Jędrusia od kilku dni można kupić w tesco za funta. Jeśli okraszyć je masłem są naprawdę wyśmienite, nie licząc tych z mięsem. Kupiłem trzy paczki więcej i upchnąłem w ciasnej, rozklekotanej lodówce. Wystarczy je wrzucić do wrzątku, a kiedy wypłyną na powierzchnię są już gotowe. Wiedziałem o tym, mimo to odczekałem minutę. Zjadłem kilka, resztę zapakowałem do plastikowego pudełka na prowiant. Kombinacją klawiszy Fn + F1 wyszedłem z Windowsa XP Black Edition, do plecaka schowałem jeszcze ryż na mleku i tofinki z lidla, którymi podobno, powinno przykrywać się kubek z gorącą herbatą. Zwyczaj, zgodnie z zaleceniami szefa praktykowany przez niewybredne kelnerki z Centrali, kiedy to jeszcze mieściła się w na Peowiaków. Dopiłem ostatnie zalanie brazylijskiej la mulaty irytując się po raz kolejny na myśl, że bezmyślną ekstrawagancją było kupienie jej dziesięć kilo, zamknąłem drzwi mieszkania przy Ramsay Road i w pośpiechu wsiadłem do samochodu. W lusterku zauważyłem czerwoną kropkę na dolnej wardze. To niemożliwe, że sam się ugryzłem. Tak jest codziennie, dziewczyny nie chcą mi wierzyć. Ja jestem przekonany, że to nie przypadek. Może lekka, niewinna paranoja, ale mam przez to poważne trudności z zasypianiem. To pora kiedy one lgną się najbardziej.

W samochodzie czuć jeszcze nieprzyjemny zapach gumy. To nowe pokrowce. Kupiłem je, jak większość znanych mi rzeczy okazjonalnie, w promocji lub na wyprzedaży. Były o dziesięć funtów tańsze od tych ze zwykłego materiału. Założenie ich wymagało ode mnie anielskiej cierpliwości, zręczności krawca oraz myślenia abstrakcyjnego. Łudziłem się, że może teraz będzie czyściej, przyjemniej tak jakoś, że plecy będą mnie mniej boleć, że samochód zyska na wartości, że łatwiej go będzie sprzedać. Wiadomo, wszystkie te powody dla których kupuje się pokrowce, pomijając fakt, że była to prawdziwa okazja. Powodowały mną.
Przejeżdżając prze Forth Road Bridge wiatr był tak silny, że przy większej prędkości telepało samochodem. W fabryce jestem 10 min przed czasem. Nie mogąc znaleźć miejsca parkuję w poprzek drogi. Odliczam. Wypluwam gumę do popielniczki. Mam jeszcze kilka minut, udaję, że chowam coś do schowka. Przeglądam się, czy aby nie zaschła mi ślina w kącikach. Czekam dokładnie do 13:55. Wychodzę. Idę powoli, rzucam kilka spojrzeń na palarnię, kilka srogich spojrzeń na prze-kozaków co to trzymają się w parach i na resztę. Odbijam się. Przy szafce zatrzymuje mnie Jozef.
- Achoj Rafal – powiedział.
- Achoj Jozef – odpowiedziałem.
- Mate juz ta licenciu pre taxi? – spytał.
- Czekam na zaświadczenie o niekaralności, żem nie siedział za kratkami – powiedziałem, krzyżując ręce aby zrozumiał – dopiero wtedy mogę iść na szkolenie.
Powiedział: - Och, a to dajtie mi wiediet akto se sli.
- Wszystko ci opowiem Jozef. Mozete być pewni – odpowiedziałem.
Powiedział: - To naraszki.
Powiedziałem: - Ciau Jozef.
W szafce numer 266 trzymam kask, gumowe rękawice, nieprzemakalne spodnie na szelkach i dwa polary. Nie dolary, polary. Trochę z niej cuchnie, jeden polar leży tam prawie rok. Zakładam ten czystszy. W między czasie wymieniam kilka serdeczność. Niektórzy tu zdają się nawet mnie lubić. Uśmiecham się do nich, pytam co słychać. Odpowiadają. Wkładam pierwszy czepek w grubszą kratę, stopery, drugi czepek, worki na stopy, siatkę na brodę. Z trudem znajduję miejsce na buty. Z trudem się podnoszę. Szukam kaloszy w swoim, lub przybliżonym rozmiarze. Zdawkowo, unosząc brwi wymieniam kolejnych kilka uprzejmości. Czyszczę ręce raz, drugi raz, dezynfekuje je, wkładam fartuch nie bacząc na rozmiar. Przeciskam się. Wchodzę na halę. Jestem świeży, pełen energii, dobrze odżywiony, przygotowany do pracy. Jest sobota. Przechodzę przez korytarz na pierwszą halę – Deli 1. Spostrzegam nowych, więcej niż ostatnio. Wyróżniają ich granatowe czepki, kręcącą głowami. Przechodzę Deli wzdłuż, próbuję znaleźć znajomą twarz. Zbyt duże zamieszanie. Kiepski management chciałoby się rzec.
Spoglądam na linki. Na linkach nie znane mi produkty. Owoce jakieś, jeżyny, porzeczki, nowe pudełka, makrela, tuńczyk. Nowe zapachy. Dostrzegam Slawkę – menedżerkę spod Bratysławy. Wygląda na przejętą, w kolejce ze trzy osoby z wyraźnie roszczeniowym nastawieniem.
Podchodzę bliżej, rozpoznaje mnie z daleka, kiwa ręką abym podszedł. Podchodzę.
Spytałem: – Co tu się dzieje?
– Rafał idź do Trishy, jest na trojkie. Ona vam powiedia – odpowiedziała stanowczo, wyraźnie nie mając zamiaru wdawać się w dyskusję. Wymieniamy tylko uprzejmość. Patrzę na zegar. Jest pięć po czternastej. Zauważam, że pracuje jedna linka więcej, że zlikwidowali ścianę łączącą Deli z chłodnią. Czuję się w tej przestrzeni trochę nieswojo. Idę na trójkę. Znajduję Trishę – starą, wrzeszczącą Szkotkę, pytam co mam robić. Wyraźnie mnie nie kojarzy. Staram się uśmiechnąć.
- Usually I work on cooling, Slawka told me to come here – powiedziałem. Teraz załapuje. Spogląda w papiery.
–Today you are working on a Deli five raf – odpowiedziała.
- Deli five? – spytałem zdziwiony. Jeszcze tydzień temu było Deli 1, 2 i 3, skąd do cholery nagle wzięliście five. –I don’t know where it is. I work only on weekends – powiedziałem zaskoczony.
Powiedziała: – You have to go out, go through the prep and ask someone there, you can ask Martin.
Pokiwałem głową i odszedłem. Cóż innego mógłbym uczynić? Z pokorną miną opuściłem miejsce, gdzie mogłem się schować, spacerować do woli udając, że czegoś szukam, rozmawiać z kim przyszła mi ochota lub siedzieć na dupie i leczyć plecy na rzecz Deli five, o której istnieniu do tej pory nic nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia, jak to możliwe, że przy tak chaotycznym managementcie udało im się w tak krótkim czasie postawić nowe Deli i zaprząc tam ludzi. Wróciłem do changing roomu, przebrałem się i poszedłem szukać Martina. Pomyślałem, że to pewnie prosperita się budzi, idą promocje, konsumpcja, stąd zamieszanie.
– Deli piatka, to nie je zadny Deli, a no place dodavky zemiakov, zaraz pre dispatch (coś na kształt magazynu z którego bezpośrednio wysyłany jest towar), ta wysoki budowu. Na dispatchu saty buta ochronne a westa (odblaskowa kamizelka). Chodte vythom na sama hore. Dnes Jurij tam pracuje, bedete mu pomoc. Dostanete zemiaky – poinstruował mnie Martin – chargehand z chilla.
– Acha – odpowiedziałem – Martin, Martin… był taki jeden Martin zwali go Heidegger, ale pewnie nie kojarzysz – dodałem. Martin spojrzał zaintrygowany. Było jasne, że da się wciągnąć w dyskusję. Miał bystrą, nieco napuchniętą twarz i niegłupie poczucie humoru. Cały czas chodził lekko, na swój chciałoby się rzec mimochodem wywyższający się sposób, uśmiechnięty. Kilkakrotnie słyszałem, jak przy różnych okazjach wspominał, że jest Żydem. Lubiłem go za to i lubiłem te twarz.
- Nazov kojarzę z historii. Ale se ani nepamataju – powiedział Martin, wyraźnie, nieco teatralnie przejęty.
Powiedziałem: - To taki niemiecki filozof.
Spytał: - Ty studoval filozofiu?
- Ano. A ty co kończyłeś? – spytałem. Wyglądał i nosił się raczej w sposób wskazujący na intelektualne zaplecze. Zaczął coś mówić o angielskim i translatoryce, co nie do końca rozumiałem. Powiedział, że zna filozofię, bo miał też przez jeden semestr, fakultatywnie. Uśmiechnąłem się szczerze.
- A z jakiej skola bol ten Heidegger? – spytał Martin.
Spytałem: - Co?
- No… ci stoics, epic…
- Ach – uniosłem brwi - takie szkoły to raczej w starożytnej Grecji. I nie epicy a epikurejczycy. Chyba. Z resztą nie wiem jak to jest po waszemu. Ale to dobre pytanie – powiedziałem. Zastanowiłem się chwilę – On nie był z żadnej szkoły, miał swój własny system.
Powiedział Martin: - Ano! System, dobre. Ano. A doslo k dalsiemu, ten co literaturu aj pisał –kiwając głową jakby właśnie sobie coś przypominał.
- No takich to sporo było – powiedziałem.
- Ten co on povedal, ze nie je ziadny Boh – powiedział.
- Nietzsche – powiedziałem.
Powiedział: - Nietzsche, ano! Ten to bylo jebniety, nie?
- No chory był trochę pod koniec – powiedziałem.
- Tobie nie poprzewracalo w hlavie z toho? – spytał Martin.
- Może trochę. Z resztą nie wiem, ciężko mi ocenić – odpowiedziałem właściwie nie wiedząc po co w ogóle zaczynałem ten temat. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań, pytał o jakiegoś francuza, którego nazwiska nie mógł sobie przypomnieć, a który literaturu też pisał, ale żadne z wymienionych nazwisk nic mu nie mówiło, w końcu przerwał nam ktoś i poszedłem szukać windy do wysokij budowu.Sama hore okazała się mniej więcej drugim piętrem. Budynek znalazłem bez trudu, chociaż od strony, z której wjeżdżałem do fabryki był praktycznie niewidoczny. Budynek przypominał raczej pustostan, surową, puszczoną w niepamięć przemysłową konstrukcję ze stali i kamienia niż magazyn. Mogłem się tylko domyślać do czego służą ogromne wnęki od frontu. Wjechałem windą na górę i pierwsze, co ukazało się moim oczom to stojące jeden na drugim drewniane kontenery. Znałem ten widok, wiedziałem co znajduje się w środku. Poczułem przeciąg, a właściwie to nieliche wietrzysko. Miałem na sobie tylko koszulkę i firmowy, wysłużony polar. Czuć też było wilgoć, zgniłą wilgoć nie mającą nic wspólnego z powietrzem. Kichnąłem. Wycierałem się w rękaw, kiedy podszedł ten, który widocznie już tu na mnie czekał. Był to postawny gość w żółtej, cholernie umorusanej kurtce. Martin powiedział, że nazywa się Jurij, musiał być więc Słowakiem albo ruskim.
– Ty bedziesz naciepywał zemiaky do tej diery – powiedział wskazując ręką najpierw ziemniaki, potem obity blachą otwór w ścianie. Pracując rok czasu ze Słowakami nauczyłem się mniej więcej rozumieć o co im chodzi, byli dość bezpośredni i przy odrobinie dobrej woli komunikacja przebiegała bez zarzutu. W fabryce funkcjonowało coś na kształt słowacko-polskiego i kto nie chciał właściwie wcale nie musiał używać angielskiego.
- A niby jak ja to mam robić? – spytałem.
- Mat nauszniki – powiedział podając niebieski kask, do którego zmyślny producent przytwierdził ochronne słuchawki wielkości zaciśniętych pięści – Zaloz to, sa budem huk ako maszyna pohyblu – dodał.
Nietrudno się było domyślić na czym ma praca polegać, właściwie to powiedziano, wyjaśniono mi to już w bardzo przystępny sposób – na naciepywaniu ziemniaków, cokolwiek miałoby to znaczyć. Zauważyłem, że kontenery pogrupowane są według rozmiaru i gatunku ziemniaka. Było tego dobrych kilkanaście rodzajów, do tego dochodziły ziemniaki w papierowych workach. Włożyłem kask.
- Ja się nazywasz? – spytałem.
- Jurij – odpowiedział Jurij – dnes je busy, preto potreba zapierdalamy.
Nie widziałem go wcześniej, jednak Jurij przypomniał mi kogoś. Pierwsze skojarzenie padło na Zygmunta Staszczyka ale szybko porzuciłem ten trop. Zastanawiałem się - kogo? Może miał tu brata, nie wiem. Mógłbym się założyć, że zna na pamięć kilka dobrych szlagierów, że śpiewa je wieczorami swoim słowackim współlokatorom i że mają tam całkiem wesoło. Zastanawiałem się; jak go podejść, jak zagadać by nie stracić dnia na naciepywaniu ziemniaków? Zdałem sobie sprawę, że może to być coś więcej niż tylko jednodniowa znajomość, że skoro jestem weekendowy, to mogli mnie tu przenieść na stałe. Zmarszczyłem czoło.
- Sam tu pracujete Jurij? – spytałem.
- Niekiedy sam, niekiedy nie sam. Uvolnili prec jednego Szkota, co tu robil, takze mozete dali ciebie, ale nie je zla to robota, tylko niekedy trochu veterno. Mal ste nejake skolenie?
- Nie, żadnego szkolenia sem nie miał. Po prostu kazali mi tu przyjść. Ja nawet nie wiedział, że to Deli piatka – odpowiedziałem.
- Matie moc vozika? – spytał Jurij.
- Moc wozika? Nie rozumiem – powiedziałem.
Powiedział: - Papiere na vysokozdvizny vozik.
- Uprawnienia na wózek widłowy, tak? Nie mam, ale mogę się nauczyć – odpowiedziałem.
- Neplatne – powiedział – nikto nebude kontrolowat.
Powiedziałem: - To zajebiście. Czy to znaczy, że będziemy tu sami? Nikt tu nie zagląda?
- Nikto se bude. Jak matie chec dokonca mozete pic piwo – powiedział.
Powiedziałem: - A co z ziemniakami, nie widzę tu żadnego widłowego vozika… nie chcesz powiedzieć, że naciepujesz je ręcznie.
- Masz pravdu – odpowiedział - Damy te hnedy bagi, zvysok sa dayshift zrobił.
Zapomniałem wspomnieć, wspomnieć komukolwiek, że od dźwigania worków, nawet tych dwudziestokilowych łupie mnie w krzyżu i to łupie okrutnie. I tak nic by to nie zmieniło, ale przynajmniej miałbym na kim wyładować złość. Mieliśmy do przerzucenia jakieś trzy i pół tony, co w praktyce, na chłopski rozum jest nielichym ciężarem. Spojrzałem w dół, dostrzegłem swoją mazdę i przejeżdżającą obok niej ciężarówkę z napisem - your m&s free farm potatoes. Wiatr był nieznośny.Trzeba pomyśleć o takiej kurtce – stwierdziłem. Bez zbędnych ceregieli jęliśmy naciepywać. Maszyna formatu dwóch dorodnych kombajnów, zaprojektowana przez firmę – Peter Cox - zajmowała prawie dwa piętra i fundowała ziemniakom taką turbulencję, że te wypadały z niej golusieńkie. Prosto pod noże, a potem do kotłów, które pracując jeszcze na pełnym etacie miałem zaszczyt obsługiwać. Firma niewątpliwe dbała o mój systematyczny rozwój i podnosiła kwalifikacje. Bez wahania zaprenumerowałbym, gdyby wydawali jakiś regularnik. Darzyłem sentymentem miejsce przy kotłach. Rozumiecie. Teraz głowę zaprzątała mi nową znajomość, oswajanie przestrzeni, naginanie języka, a przede wszystkim, niemal mantryczne naciepywanie ziemniaków do dziory, co to jest ruchomą paszczą dwu kopulujących z hukiem kombajnów.
- Gdzie tu jest miejsce na twórczość? – spytałem.
- W piczy – odpowiedział Jurij.
- Gdzie tu jest kurwa zegarek? O której idziemy na prestavku? – spytałem.
Odpowiedział: - Mozete jest a pit tu. Zajtra wez se jedlo na vrchol a dnes sa mozete ist – co miało znaczyć mniej więcej, że nie ma żadnych przerw. Trochę jak na budowie, siadasz na murku; zjadasz dwie kromki z paprykarzem, wypijasz piwo lub kawę i wracasz do roboty.
Powiedziałem: - Że niby co, mam siadać na mokrej palecie i pilnować ziemniaków, czy nie kiełkują? – Zdjąłem kask.
- Dnes mozete ist – odpowiedział.
- To ważne Jurij, jak się będziemy traktować. Idę – powiedziałem i zdecydowanym krokiem ruszyłem do windy. Winda czekała. Obok niej, na litym murze wisiała tabliczka z napisem – Mind your head – że niby co – pomyślałem – że mam przemyśleć swoją głowę? Zasunąłem metalową kratę i zjechałem w dół. Przejażdżka trwała nie dłużej niż dziesięciu sekund, w sam raz aby stwierdzić, że Jurij podobny jest do Kacpra Hausera. Przed wyjściem wcisnąłem przycisk bezpieczeństwa. Na parkingu już tak nie wiało. Wsiadłem do samochodu. Zdjąłem polar i przekręciłem kluczyk. Odwróciłem się do tyłu. Na foteliku leżała butelka z wodą, kilka płyt i tofinki. Poczułem ulgę.