2010-03-03

Elan Vital

Rzuciłem doktora Housea na rzecz niemodnych bajdurzeń. Dumny ze swojego powrotu w staroświeckość, o całe niebo bliższy od dr Housea jest mi Alosza i jemu zamierzam dzisiaj poświęcić dzień pracy. Punktem wyjścia będzie zobojętnienie. Zobojętnienie na nawoływanie potrzeb sensu, sprawiedliwości i miłości. Nie żaden małostkowy nihilizm, a powrót ze starości w niedojrzałość. Zestarzeć się jak najszybciej, mentalnie osiągnąć stan pełnej dojrzałości by móc porzucić to i po raz wtóry stać się człowiekiem niedojrzałym. Czyż inaczej postąpił Alosza? Uwolnić się z najbardziej ludzkich potrzeb by móc znów niczym wygłodniałe dziecko rzucić się na swoje pragnienia i pozostać w tym wolnym do końca – wydaję się rzeczą niemożliwą. Najgorsze jest to odliczanie czasu. Co do ziemniaków to mam ich dzisiaj do ugotowania 14 ton, z czego dotknę tylko tych, które zjem. Jeśli sam w tym, rządzącym się odgórnym porządkiem procesie niczego nie spierdolę to raczej nic nie powinno mnie zaskoczyć. Zapomniałem tylko dodać, że tu ciągle chlupie, a woda sklejce nie służy. Przeto boje się, że biurko w końcu mi zgnije. Ten plusk to, po pierwsze wrzątek z kotła, po drugie woda z basenu. Następne chlupnięcie ląduje na mojej twarzy. Szybka pobudka. Mam poparzone ucho i brew. Ciskam kartoflem w kocioł. Cholera, było tak pięknie. To moje rozpasane roztargnienie nie pierwszy i nie ostatni raz dostarcza mi cierpień. Otrząsam się błyskawicznie. Zrzucam gumiaki, fartuch, rękawice, kask i jak żywy wskakuję do basenu. Pokonuję żabką dwie długości. Po raz pierwszy dotykam szklanych kolumn, miedzianego koryta i zimnego muru. Myślę może, że pojawi się jakaś nimfa, że uczyni jakiś gest. Myślę może, że ostatnia z muz czeka na mnie z flanelowym ręcznikiem. – Dlaczego się tak męczysz? – powiada. – Nie powinieneś się nadwyrężać. Usiądź proszę przy biurku. Przyniosę ci coś do picia. Siadam więc, rozciągam plecy. Po oparzeniu ani śladu. Z szuflady po lewej wyjmuję kartkę z nazwiskami swoich ojców. Ojców, czyli więcej niż nauczycieli i mniej niż białych braci. Przy każdym postanawiam dopisać jedno, dwa zdania. Dostaję sok pomidorowy, szlafrok wiesza mi na krześle i wskakuje do wody. Zaczynam od Parmenidesa, kończę na Cioranie. Mógłbym ciągnąć w tym stylu po samego Niemczuka ale po drodze gubię gdzieś sens. Notka ląduje w dolnej szufladzie.

Myślę coby podpierdolić kilka bombek. Jestem sam na kantynie. Zastanawiam się jak zajebać całą choinkę. Nie mamy jeszcze choinki, święta za pasem, a ta wygląda niczego sobie. Koniec końców zawijam samą gwiazdkę z czubka i cichaczem spieprzam do szatni. Wciągam wodoodporne spodnie na szelkach, żółtą kamizelkę i wracam za biurko. Z każdym takim dniem jestem o krok bliższy blaskowi oka. Wkrótce popełnię rzecz o lotności.

– Czytałem twojego bloga – mówi Robert. – Całkiem nieźle wykręcasz słówka. Jak sam Poloniusz w Hamlecie. – Dzięki stary – odpowiadam. Robert skończył historię na UMCS dwa albo trzy lata przede mną. Polubiłem go zaraz po tym jak opowiedział historię napisów na kalesonach. Taki był kolo. Mówię mu, że ja to tak całkiem serio, on że rozumie, że sam kiedyś próbował, ale spadła na niego tona samozapalnych śmieci. Odesłałem go do szmirowatej. Zobaczymy co z tego wyniknie. Cały dzień gotowaliśmy jebitne Kingi, więc było sporo czasu na dyskusję. Okazało się, że Robert miał u siebie zajęcia z Czarneckim. Kojarzył zwyczajnie to i owo. Wdaliśmy się w dysputę o Bergsonie. Mówię mu, że w Ewolucji Twórczej chodzi właściwie tylko o dogrzebanie się do jednej, zasadniczej umiejętności. Umiejętności zwracania uwagi na szczegóły, na błahe niuanse szarej rzeczywistości. Zmysł obserwacji, oczy szeroko otwarte, nasłuchiwanie, to fundamenty tego, co Bergson nazwał procesem twórczym. Wystarczy w sobie wykształcić, a później tylko poddać się tej sile. – Robert słuchał, a ja nawijałem jak nakręcany profesorek i tak nam zeszło z godzinę. Obiecałem zarekomendować mu kilka tytułów. Ucieszył się. Na koniec spytałem czy ma pożyczyć dyszkę. Nie miał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz