Czy tak nadchodzi koniec? – to koniec powiedzieli – Umarli wygrali.
Czasem myślę, że najlepiej spożytkuję tę odrobinę szczęścia nie wychodząc z domu. Zza okna obserwując jak wszystko zaczyna się kończyć. I nie ma w tym nic złego. Wystarczy, że będę powtarzał - nie ma w tym absolutnie nic złego. Odkąd pamiętam świat rozpuszczał się w samym sobie. To zawsze wystarczało. Siedzieć i gapić się w sufit, a i tak jest już nadto ciekawie, wprost nie do ogarnięcia. W którymś momencie zaczynasz się trząść i wtedy lepiej mieć kogoś przy sobie. Kogoś z kim obejrzysz fakty i zaśniesz. Z kim wymiana informacji będzie sprowadzona do minimum, bezwzględnego, wystarczającego do zachowania równowagi minimum. No i gandzia, wszyscy utożsamiają ją z równowagą. Weź ten pierwszy lepszy przykład z filmu, z tego o tykających zegarach. Kojarzony ze śmiercią i z zaślubinami. Jest w tym oczywiście coś więcej. I o to więcej, o nic innego, jak o to ulotne więcej się rozchodzi. Nawiasem mówiąc whyte & mackay doskonale spełnia rolę rozpuszczalnika.
2010-04-23
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz